Czarna Orchidea – superbohaterka wg Neila Gaimana
Czarna Orchidea to bliżej nieznana mi superbohaterka ze stajni DC. Gdybym miał się kierować tylko i wyłącznie uczuciami do postaci, to pewnie nigdy bym nie sięgnął po komiks z jej przygodami. Co innego nazwiska z okładki, Neil Gaiman i Dave McKean robią wrażenie. Ten pierwszy odpowiedzialny jest za mój powrót do czytania historii obrazkowych. Drugi też w Sandmanie czarował, a to za sprawą fantastycznych, zapadających w pamięć okładek. Tytułowa bohaterka omawianego komiksu może być anonimowa, ale twórcy już nie. Zakładam, że nie jestem sam. Po Czarną Orchideę sięgnie niemała rzesza fanów z podobnych pobudek co moje.
Czarna Orchidea składa się z trzech zeszytów wydanych w latach 1988-1989. Jak Neil Gaiman widzi komiks superbohaterski? Ano, łapie całą, kilkudziesięcioletnią spuściznę, w której kalesoniarze wesoło oklepywali się i z każdej opresji wychodzili bez żadnego uszczerbku na zdrowiu, usypuje z niej stosik, oblewa benzyną i podpala. Nie sądzę, abyście spodziewali się typowego superhero w komiksie Neila Gaimana, ale w końcówce lat 80. może jeszcze nie było to tak oczywiste. Czarna Orchidea niby rozpoczyna się sceną, która mogłaby się znaleźć w którymś z flagowych tytułów wydawnictwa DC. Bohaterka infiltruje środowisko przestępcze i już jest o krok od odkrycia, kto pociąga za wszystkie sznurki.
Jak by to się potoczyło w klasycznym komiksie o kalesoniarzach? Pewnie macie już jakieś wyobrażenie, ja bym stawiał na to, że szef mafii się zdemaskuje, rozkaże bohaterkę związać i przewieźć do magazynu w porcie. Tam wyjawi cały swój plan, uzupełniając go swoją biografią, w międzyczasie więzy krępujące naszą bohaterką by się poluzowały, złol dostałby po pysku. I koniec! Żyją wszyscy długo i szczęśliwie, tzn. do następnego numeru.
Wystawianie materiału na ciągłe działanie tych samych warunków prowadzi do jego przerwania. W ten to sposób przestałem czytać komiksy (nie tylko te superbohaterskie) na dekadę, a to za sprawą tej pewnej jak amen w pacierzu powtarzalności. Śmiertelne niebezpieczeństwo, powodujące niemałe zamieszanie w życiu bohatera. Po przegranej następuje odbicie od dna, czasem jakieś team-upy, kawalkada ciosów z piąchy, z kopa i z pół obrotu i przeciwnik zostaje pokonany. Jak traktować to wszystko na serio? Nie da się. Przegrana, nawet umieranie jest tylko tymczasowe, a przecież dochodziło do innych absurdów. Pewnemu biedakowi odwołano małżeństwo tylko po to, aby mógł się znowu umawiać na randki.
Neil Gaiman to dziś jeden z bardziej znanych i uznawanych komiksowych scenarzystów. Co go doprowadziło na szczyt? Urodził się w 1960r. w Portchester (Hampshire), nauczył się czytać w wieku czterech lat, a na siódme urodziny dostał Opowieści z Narnii. Jako dziecko zaczytywał się we Władcy Pierścieni, Alicji w Krainie Czarów, ale zaglądał też często do Batmana. W latach 80. zaczął działać na polu dziennikarskim, publikował pierwsze książki. W 1984 r. czekając w Londynie na pociąg, wpadł mu w ręce Swamp Thing Alana Moore’a. Dwa lata później zastąpił go na krześle scenarzysty w serii Miracleman, co nie było wrogim przejęciem, a przyjacielską współpracą. Po kilku szybkich strzałach (jak w Szokach Przyszłości,u nas wydanych przez Studio Lain) oraz trzech graficznych nowelach przy współpracy z Dave’m McKeanem został dostrzeżony przez DC.
Te fakty i chronologia komiksowa są bardzo ważne. Wręcz kluczowe, aby zrozumieć w pełni wagę Czarnej Orchidei. Podczas nadejścia bohaterki w DC działo się sporo. Nadciągał wiatr zmian, katalog zaczął być uzupełniany o pozycje kierowane do starszego, dojrzalszego czytelnika. W 1986 r. Frank Miller przypomniał czytelnikom, że jedyna słuszna twarz Batmana to oblicze mroczne i brutalne. Ważne było też to, co Alan Moore wyczyniał na łamach Sagi o Potworze z Bagien, zmieniając całkowicie klimat z superbohaterskiego, kierując scenariusz w stronę poważniejszych treści. I tu wchodzi Neil Gaiman, cały ubrany na czarno, bo tak lubi. Po prostu.
Neil Gaiman ma do stoczenia inną walkę. Z jednej strony zrywa ze wszelkimi schematami, z drugiej wypowiada wojnę stereotypom. Jaka jest jego broń? Zabicie głównej bohaterki na pierwszych stronach komiksu to jedna rzecz, druga to dialogi, z czego mój ulubiony to więzienna rozmowa, bardziej przypominająca monolog. Współwięzień może tylko przytakiwać i dawać znać, że już to słyszał. Dokładnie wie, co jego rozmówca ma do powiedzenia. Pewnie słyszał to nie raz. Niczym czytelnik komiksów, w których ciągle dzieje się to samo.
Skoro główna bohaterka ginie na początku, to o kim, czy o czym jest Czarna Orchidea? Tu się pojawiają znane z komiksów DC nazwiska, z którymi fabuła jest powiązana. Jeżeli zaglądacie do Jaskini Batmana, to być może wiecie, że Pamela Isley to Poison Ivy, a Alec Holland to Swamp Thing. Fabularna oś komiksu, czyli genetyczne eksperymenty mające na celu skrzyżowania DNA ludzkiego i roślinnego porywa ze sobą fragmenty głównego uniwersum DC, delikatnie, subtelnie. Bez pokazywania palcem: „patrzcie, to Batman!”.
Neil Gaiman z Dave’em McKeanem rozpostarli drgający oniryczny klimat. Efekt eksperymentu, roślina dysponująca wspomnieniami zmarłej superbohaterki, szuka odpowiedzi na pytania. Kim jest? Skąd pochodzi? Po co żyje? Ze stron wręcz promieniuje rozchwianie emocjonalne i dezorientacja. Trzeba być bardzo uważnym, aby w opowieści się nie pogubić. Niektóre elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce dopiero, jak czytałem komiks drugi raz. No i te ilustracje. KLASA! Czemu Neil Gaiman lubi tak McKeana? Klimat i niesamowity warsztat. Rysownik dysponuje różnymi stylami. Od ostrego niczym brzytwa fotorealizmu do rozmarzonego ekspresjonizmu. Jest też trochę szkicującego ołówka, gdy trzeba zrobić wtręt ze wspomnieniami. Nad planszami unosi się dawka niezrównoważenia znanego mi z prac Billa Sienkiewicza. Wielbiciele tradycyjnych ilustracji komiksowych raczej nie mają tu czego szukać.
Czarna Orchidea byłaby idealnym prezentem dla osób, które uważają, że komiksy są infantylne, albo że są tylko dla dzieci. No, chyba że jeszcze są przewidywalne niczym smak Coca-Coli. Byłaby, gdyby Neil Gaiman nie zabrał się za Sandmana, rozkręcając się jeszcze bardziej. Zrywając kolejne więzy wyobraźni, rozszerzył ramy komiksowe na nowe, twórcze terytoria. Miło jednak zrobić ten krok w tył i z czystej ciekawości zobaczyć, co autor wyczyniał przed opowieścią o władcy snów. A na koniec zabawa w „co by było, gdyby?” Nie widzę świata bez sandmanowego cyklu, ale wyobrażacie sobie sytuację, w której po Czarnej Orchidei Neil Gaiman dostałby dowodzenie nad Sagą o Potworze z Bagien? Uuuuu, działoby się, nie mam wątpliwości.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.