Teenage Mutant Ninja Turtles. Ultimate Collection. Tom 1
„Teenage Mutant Ninja Turtles. Ultimate Collection. Tom 1” sprawia że wspomnieniami cofam się do dzieciństwa. Do czasów, gdy komiksy fascynowały mnie na tyle, że próbowałem przerysowywać poszczególne postacie. Kolorowałem je i nosiłem w segregatorze. W zeszycie próbowałem tworzyć też swój komiks. Inspiracją dla mnie była reklama środka do czyszczenia toalet. Pierwszy odcinek powtarzał scenariusz znany mi z telewizji, w którym WC kaczor strzelał do brudu.
Za to w drugim odcinku już czyste szaleństwo, w środku pojawiał się cybernetyczny przeciwnik, ginący na końcu w prasie do złomu. W podobny sposób w 1983 roku powstawały Wojownicze Żółwie Ninja. W sieci korelacji Kevin Eastman i Peter Laird powołali do życia zupełnie nowych komiksowych bohaterów.
Herosi ulepieni z ich ulubionych elementów obrazkowych opowieści na stałe wpisali się w historię popkultury. Początek nie wyglądał kolorowo, Studio Mirage mieściło się w salonie Kevina, a autorom nie śniło się, że komiks będzie miał więcej niż dwa numery i rozrośnie się we franczyzę. Sposób pracy zakładał stopniowe nakładanie tuszu na plansze, a kolejne warstwy autorzy umieszczali naprzemiennie. Odchodząc od standardowego schematu scenarzysta-artysta, Eastman i Laird stworzyli nową jakość i własny styl i to do tych początków można się cofnąć za sprawą albumu: „Teenage Mutant Ninja Turtles. Ultimate Collection. Tom 1”.
Skok do czołówki popkultury
Wojownicze Żółwie Ninja to bohaterowie mojego dzieciństwa. W latach 90-tych była to już światowa marka, a drużynę, w skład której wchodzili Leonardo, Donatello, Raphael i Michelangelo, spotkać można było zarówno w komiksach, w serialu animowanym, jak i w pełnometrażowych filmach. Były też całkiem fajne figurki i niezwykle grywalna gra na Pegasusa.
Jak już pisałem w poprzednim akapicie, początek dla Żółwi nie był kolorowy. Literalnie! Pierwotnie komiks wydawany był w formie czarno-białej, a sami bohaterowie byli dużo mniej grzeczni, niż przedstawiano ich później. Mimo że nie znalazłem dobrze znanych bohaterów z kolorowymi bandanami, nie jestem zawiedziony. Prawdopodobnie nie zniósłbym uśmiechniętych buziek w grzecznej wersji Teenage Mutant Hero Turtles.
W zamian dostałem doskonały komiks akcji, z laurkami w różnych dziedzinach. Po latach surfowania po popkulturze doceniam puszczenie oka do fanów Daredevila (geneza Żółwi zgrywa się z czasem i miejscem wypadku, w którym Matt zostaje oślepiony), choć jego ukochanej famme fattale też (Raphael nieprzypadkowo dzierży sai), a jest i coś dla wielbicieli Star Wars (Żółwie wpadają na gwiazdę śmierci). Mieszane są także style od twardego science-fiction, przez prehistoryczne stwory, do kina pościgowego.
Wojownicze Żółwie Ninja i pasja do komiksów
Kipiące od przygód strony poprzetykane są komentarzem Kevina Eastmana. Co zaskakujące, kolejne kartki współautora dostarczały mi porównywalnej frajdy jak każdy kolejny zeszyt. Cóż, dodatki zazwyczaj są dla mnie mało interesujące, przeglądam je jednorazowo i więcej do nich nie wracam. Tym razem było inaczej. Wspomnienia jednego z twórców przedstawiają niezwykle ciekawy proces twórczy, pokazując jaki efekt autorzy chcieli osiągnąć. Jakich używali środków, do czego się odwoływali.
Czuć z tych kartek pasję, nawet pokuszę się o stwierdzenie, że ta część od autora zdają się być ciekawsza od samego komiksu. Powstaje nić porozumienia w relacji twórca-odbiorca, przez którą promienieje miłość do komiksów. W końcu dochodzi do czytelnika, że otrzymuje się produkt dla miłośników historii rysunkowych, stworzony przez innych zapaleńców związanych z tym medium.
Taki punkt wyjścia zdaje się być doskonały, aby dalej eksplorować. Zwłaszcza z misją, jaką pełnić miało Wydawnictwo Fantasmagorie, stworzone przez fanów dla fanów. Z miłości do komiksów. Może zawinił tu dobór tytułu, bo jak wiemy Wojownicze Żółwie Ninja żyją w kanałach.
Ilość szlamu, który spłynął na wydawnictwo przy okazji wydania omawianego komiksu, przekroczył wszystkie panujące standardy. Mimo że błoto nieco już przyschło, internety nie zapomną pyskówek, opóźnień, braku informacji, czy przepychanek ze współpracownikami.
Wpadka z „Archim”, kolejnym planowanym tytułem, też zapamiętana zostanie jako spektakularna porażka wydawcy. W chwili obecnej Wydawnictwo ma spore kłopoty, z zapowiedzianych na poprzedni rok pozycji doczekaliśmy się jeno Żółwi. Reszty wykrzyczanych butnie tytułów na horyzoncie nie widać, a szkoda. Czemu? Bo mimo że w PR-y Wydawnictwo Fantasmagorie nie umieją, to w opracowywanie komiksów już tak.
Album „Teenage Mutant Ninja Turtles. Ultimate Collection. Tom 1” prezentuje się wspaniale. Powiększony format wypełniony grubymi stronami bez połysku doskonale gra z moim pojęciem estetyki. Nie chcąc zajmować żadnej ze stron konfliktu grubiański wydawca – rozgoryczeni klienci, po cichu mam nadzieję, że wydawnictwo wstanie z kolan i uraczy nas drugą częścią Żółwi. Choć ostatni apel ze strony Wydawnictwa każe sądzić, że koniec (wydawnictwa) jest bliski.