Transformers Kolekcja G1 Tom 1 Walka o Władzę – Recenzja
Ach, jak ja uwielbiam te starty kolekcji komiksowych. Gruby, pachnący, zafoliowany tom, z kolorową tekturką i (po prawdzie) zbędnym plakatem. Wszystko w doskonałej cenie niecałych piętnastu polskich złotych. W dodatku jeszcze ten niewielki dreszczyk, towarzyszący poszukiwaniom, przypominający przygody Indiany Jonesa. Choć poszukiwania zaginionej arki to nie są, referencja do łaknącego przygód archeologa ukryta jest w środku. W pierwszym saloniku prasowym, który odwiedziłem, pani z uśmiechem wspominała wydarzenia z poranka. Usłyszałem, że klient wziął dla siebie egzemplarz, tylko z tego powodu, że przed nim dwóch innych klientów nabywało swoje kopie. Wzruszył tylko ramionami, wyjaśniając, że najwyżej podłoży komiks pod nogę szafy. Tym razem pudło, ale z drugiego saloniku wychodziłem już zadowolony. Towarzyszyło mi wewnętrzne poczucie dobrze spożytkowanych pieniędzy, tkwiłem w przeświadczeniu doskonałego stosunku jakości do ceny. Nerwowe odklejenie komiksu od tektury, zerwanie folii i po chwili czytam, mój pierwszy komiks z franczyzy Transformers, a dokładnie Transformers Kolekcja G1 tom 1 Walka o Władzę.
Hasbro vs. Marvel
Oczywiście nazwa nie jest mi obca, zdarzyło się bawić jakimś samochodem, który po kilku niezdarnych próbach przeistaczał się w robota. Podejrzewam, że plastik, który spłynął do Polski w latach 90., nie miał za wiele wspólnego z oryginalną serią Hasbro. Początek zabawek sięga jeszcze wcześniejszej dekady, gdy Amerykanie, zwiedzeni do Japonii wizją zrobienia interesu, odnaleźli zabawki firmy Takara. Dwa w jednym to coś, co burgerom szczególnie się spodobało, wkrótce seria Transformers G1 sprzedawała się w USA. Podobnie jak to było z G.I. Joe, trzeba było pokazać dzieciakom, jak się bawić zabawkami, rozpalając ich wyobraźnię, wprowadzając zalążki scenariuszy w komiksach. Wtedy to pracownicy Hasbro, trzymając pod pachą Transformersa, stanęli przed biurem Jima Shootera, ówczesnego redaktora naczelnego Marvela.
Transformers Kolekcja G1 tom 1 Walka o Władzę to wynik współpracy Marvel – Hasbro, w celu wypromowania marki zabawek. Tak, tym razem Hachette, wydawca kolekcji, nie skacze w chronologii, tylko wydaje wszystko po kolei. Cóż, ma to sens i chwała im za to, choć ten sam zabieg z innymi kolekcjami by się nie sprawdził, ze względu na zbyt dużą ilość materiału źródłowego. Choć po chwili zastanowienia przypomina mi się, że Thorgal też wydany został po kolei. W pierwszym tomie kolekcji dostajemy aż cztery historie, pierwsze cztery zeszyty serii Transformers US, wprowadzające inteligentne roboty w główne uniwersum Marvela, oraz Człowieka z żelaza, Wróg pośród nas! i Poszukiwacze zaginionej arki wydane przez brytyjski oddział firmy. Jeśli czytaliście kiedykolwiek komiksy Marvela z lat 80., to wiecie, że kurz, który zebrał się na tych tomach, powoduje niejednokrotne zgrzytanie zębami. Mimo to, tomik kilka razy miło mnie zaskoczył…
Transformers Kolekcja G1
Bill Mantlo, odpowiedzialny za zarys fabuły i scenariusz Transformers #1, kreśli dosyć niezłą wizję w stylu fantastyczno-naukowym, w której na odległej planecie, Cybertronie, toczona jest wojna. Inteligentnymi osobnikami po obu stronach są roboty, choć po chwili zastanowienia, przyznać trzeba, że gdyby Transformersy miały choć trochę oleju w głowie, to poszukałyby pokojowej drogi rozwiązania konfliktu. Scenarzyści bardzo zgrabnie splatają fabułę z teorią meteorytu, który spowodował wyginięcie dinozaurów. Mijały lata, aby Transformersy się obudziły i dostosowały się do mechanicznych pojazdów zbudowanych przez ludzi. Dosyć interesujące nitki fabularne ozdobione są paskudnymi rysunkami, niemalże wyglądającymi, jakby były nabazgrane flamastrami. Dodatkowo szkielet obleczony jest infantylnymi wątkami, w stylu: samochody kontra samoloty. My jesteśmy dobrzy, wy jesteście źli. Na domiar złego, styl Marvela z tego okresu polegał na męczeniu odbiorcy mnóstwem dialogów i wszechobecnej narracji. Po kilku stronach nużącej lektury zaczynam ziewać, aż wtem…
Pierwszy raz szerzej otwieram oczy, gdy widzę okładkę Billa Sienkiewicza, całkiem udaną, nawiasem mówiąc. Po kilkudziesięciu stronach męki z marazmu wyciągają mnie Nick Fury i Spider-man w czarnym kostiumie, który przywiózł z Tajnych Wojen. Na moment moje serce silniej bije, bo uwielbiam pająka w połączeniu z symbiontem, ale historii o robotach na wyżyny to niestety nie wynosi. Na szczęście moja męka kończy się razem z zeszytami Transformers US. Co ciekawe, Marvel planował tylko cztery numery i uciął wszystkie wątki, dopiero później zostało dopisane drugie zakończenie, umożliwiające dalsze przygody. Tymczasem przenosimy się na wyspy, do Marvel UK i tu spotkała mnie największa niespodzianka. Człowiek z żelaza, mimo że ten tytuł nic dobrego nie zwiastuje, przynosi jednak zdecydowanie najlepszą historię z całego zestawu. Co więcej, jest to jeden z lepszych komiksów, jakie ostatnio czytałem, serio! Punkt wyjścia jest tu bardzo podobny do poprzedniej historii. Bohaterem jest młody chłopak, który napotyka się na Autoboty. Sposób poprowadzenia fabuły przez załogę z Marvel UK jest zgoła inny. Otrzymujemy emocjonujący dreszczowiec, w którym przerażające Decopticony nie odzywają się ani słowem, zamiast tego tylko morderczo atakują. Katastrofa sprzed wielu lat wpleciona jest w fundamenty brytyjskiej kultury i skojarzona z jednym ze starych zamczysk. Na dodatek, Człowiek z żelaza wygląda całkiem nieźle, nawet jak na dzisiejsze standardy. Jeżeli do którejkolwiek części kiedyś wrócę, na pewno będzie to ta historia.
Kolorowe sny
Dalej jest troszkę gorzej, terminy goniły, jak to w Marvelu, więc stworzono osobne zespoły kreatywne zajmujące się osobnymi historiami niemalże równolegle. Nadal jest całkiem nieźle, wątki Wroga pośród nas i Poszukiwaczy zaginionej arki są całkiem interesujące, dobrze poprowadzone i zilustrowane dynamicznymi rysunkami, przyozdobionymi kolorami w stylu innej brytyjskiej serii, Sędziego Dredda. Niestety poziomu Człowieka z żelaza już osiągnąć się nie udaje. Dochodzimy do końca Transformers Kolekcja G1 tom 1 Walka o Władzę, Marvel UK motywuje mnie do sięgnięcia po tom 2, choć forma spadkowa i wyższy, bo już niemal trzydziestozłotowy koszt nieco odwodzi mnie od tego pomysłu. Hmmm, niemalże bym zapomniał, w drugim tomie zobaczymy dinoboty. Zamykam tom 1 i życzę wam miłej lektury, bo po pierwszy tom jak najbardziej sięgnąć warto.
Sylwester