Czarny Młot Era Kwantowa Recenzja
Superbohaterowie pojawiają się na kartkach komiksów od dziesięcioleci, jak będzie mi dane, to dożyję stulecia. By je łatwiej rozpoznawać, podzielono okresy, dając im znakomite miana. Była złota era, po niej srebrna i brązowa. Gdzieś załopotała mroczna, no i jeszcze tzw. nowoczesna. Czy w dziedzinie kalesoniarzy zostało powiedziane już wszystko? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć Jeff Lemire, stając za czytelnikiem i z pełnym impetem przepychając go przez drzwi z napisem Era Kwantowa.Czarny Młot Era Kwantowa
To, co robi Kanadyjczyk w serii o Czarnym Młocie, przypomina wyjadanie cukierków z różnych słoików. W ten sposób popróbować można różnych smaków. Te zaś są wybierane z rozmysłem i mądrością. Sami przyznajcie, obserwując superbohaterów od tylu lat, można wybrać coś dobrego. Jeff co prawda mógł przecież rozplanować główny dramat na kilka wydań zbiorczych, po czym zamknąć serię. Ci, którzy pokochali mieszkańców farmy, dostali wiele dobra (w tzw. międzyczasie), niestety nie za darmo. Każdy akt kończył się potwornym zwrotem akcji, chwytającym za pysk i niepozwalającym odpuścić sobie kolejnego numeru. Czasem, by dowiedzieć się, co było dalej, trzeba było pobłądzić po peryferiach świata, raz z Doktorem Starem, a innym razem z Sherlockiem Frankensteinem.
Czarny Młot Era Kwantowa
Nie inaczej jest tym razem. W połowie wyjawiania zamysłu głównego wątku podczas Ery Zagłady, scenarzysta gasi światło i zapala je w zupełnie innym miejscu. W sumie to ucieszyłem się, bo trzeci tom (głównej serii) nie przypadł mi za bardzo do gustu. Skok, którego dokonuje Lemire, mierzy bagatela 100 lat. Może z fizyki pamiętacie jeszcze, że energii kinetycznej nie da się wytracić, ot, tak po prostu, tak i jest w tym przypadku. Szybko okazuje się, że otrzymujemy też odprysk z fabuły dziejący się jeszcze 25 lat później. Jeff tańczy między tymi dwoma miejscami niczym wprawna baletnica, podreptując to tu, to tam. Bardzo mi się podoba takie zapełnianie sceny powoli ujawniając, co wydarzało się między postawionymi na samym początku punktami.
Na samym początku wszystko wskazuje na to, że Era Kwantowa powstała tylko po to, aby odciągnąć czytelnika od głównego wątku. Ot, jesteśmy świadkami powstania nowej drużyny, która, a i owszem, inspirowała się tymi bohaterami, których znamy z farmy. Już we wstępnych taktach, do zupełnie nowych pseudonimów takich jak Archive, dołączają takie, które w linii prostej kojarzą się z tymi już dobrze znanymi. Chociażby do drużyny dołącza Młoteczek, pra- pra- (pra?) wnuczka oryginalnego Czarnego Młota. Później jeszcze poznajemy Barbaliteena, tym samym przypieczętowując, że jest pewien aspekt dziedziny superbohaterów, który jest bardziej bezsensowny od ich ubioru. Są to pseudonimy. Festiwal przaśności uzupełniają Laser Phaser, Stormo, Fireball i (moja ulubiona) Glue Girl. O, fuj!
…czego się spodziewałeś? Tęczowego Świata?
Barbaliteen, nowy zmiennokształtny członek drużyny pochodzący z Marsa, pośrodku poszukiwań zaginionego kolegi z Ligi Kwantowej (bo tak nazywa się nowa ekipa) wypowiada definiujące ten tom słowa: trochę tu strasznie. Lemire rozciąga dosyć ponurą perspektywę, zwłaszcza tą z punktu hops+25. Jeden z byłych członków nowej-starej drużyny zaczyna rządzić światem i to w najokropniejszy, totalitarny sposób, dopuszczając się przy tym ludobójstwa. Jakie obrazy zobaczycie przy tej okazji? Przyznaję, że Era Kwantowa zilustrowana jest w poprawny sposób. Co prawda grafikom nie można nic zarzucić, rysunki są skreślone w dobrym stylu, przyjemnie karmią oko i oddają dynamizm. Nie ma tu jakiś eksplozji, po której trzeba będzie zbierać szczękę z podłogi. Rysunki po prostu pozwalają skupić się na fabule.
Dave Stewart uzupełnia warstwę graficzną przyjemną paletą barw, mimo że kolorów jest bardzo dużo (w końcu to opowieść o superbohaterach, prawda?) nie ma się wrażenia podróżowania przez krainę Kucyków Pony. Nie zostaniesz zaskoczony przez widok kupciania tęczą. Za to wielkie wrażenie zrobiły na mnie grafiki, które zostały wplecione między zeszyty Ery Kwantowej. Zwłaszcza te stworzone przez rysowników Christian Warda i Marco Rudego. Są przepiękne, chciałbym więcej. Niby ot, takie dodatkowe okładki, przyjemnie uzupełniają album w warstwie graficznej.
Era Kwantowa sprawia, że na nowo wierzę w serię Czarnego Młota. Niestety, następny tom to dokończenie Ery Zagłady, na którą, jak wiecie, nie czekam za bardzo. Na końcu oczywiście zawiśliśmy nad przepaścią. Cóż, niech Jeff robi swoje. Wiem, że potrafi, choć wiem też, że nie wszystko co robi przypada mi do gustu. Jak będzie następnym razem? Przekonam się niebawem.
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Naszą recenzję tomu Era Zagłady znajdziecie TU.