Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni 2 – Światło w butelce to dobrze narysowany słaby komiks. Nawet jeśli czytasz superhero z dużym dystansem, bo chociażby gapienie się na muskularne postacie w kolorowych strojach Cię odstresowuje, fabuła jest tak boleśnie prosta, że możesz nie dotrwać do końca. Jedynym plusem jest strona wizualna, ale zdecydowanie nie rekompensuje ona nijakiej, papkowatej treści.
Hal Jordan i sporo kolorowych latarni
Niezbyt zaskakującym następstwem wypadków z pierwszego tomu jest połączenie sił Zielonych i części Żółtych Latarni. Jak łatwo się domyślić, generalnie brak otwartej wrogości, ale nie ma też mowy o nagłej, bezgranicznej przyjaźni. Przy rozbłyskach zielonego i żółtego światła w drugim tomie serii pobrzękują więc odgłosy zawiązującego się sojuszu i sprawdzianów wzajemnego zaufania. Żeby było jeszcze bardziej kolorowo, pojawia się Larfleeze, Agent Orange – kosmita dzierżący pomarańczową moc. Robert Venditti, scenarzysta wszystkich sześciu zeszytów składających się na tę część, postanowił dorzucić również White Lanterna. Wciąż mało? Spotykamy też Brainiaca, Strażników Wszechświata oraz całą masę Green Lanternów, którzy zginęli na służbie. Może to być jakaś umiarkowana frajda dla wielbicieli intergalaktycznej policji DC, ale dla okazjonalnych, bądź świeżych czytelników to raczej zwykły galimatias.
Trywialne zagrania
Połączone siły dwóch korpusów natychmiast ruszają do akcji. Muszą zmierzyć się z gigantycznym kosmicznym pogromcą – Starro. Ogromna rozgwiazda z okiem pośrodku, rozrzucająca na twarze swoich ofiar zarodniki, będące jej miniaturowymi kopiami, jest totalnie komiczna. Problem w tym, że zarówno scenarzysta jak i bohaterowie biorą to całkiem serio. Zrozumiałe w czasie debiutu, w latach sześćdziesiątych, ale teraz? Szybko okazuje się, że za atakiem Starro kryje się ktoś inny. To Brainiac posłużył się groteskowym kolosem. Chwilę później dowiadujemy się, że Brainiac również jest sterowany – działał z rozkazu Agenta Orange. Pomarańczowy chciwus zamknął naszych zielono-żółtych gliniarzy w szklanym pojemniku i postanowił dołączyć ich do swojej kolekcji rzadkich gatunków. Aby się wydostać, bohaterowie pozorują konflikt, a Larfleeze wypuszcza ich z obawy przed utratą cennych eksponatów w niepotrzebnej walce wewnątrz więzienia. Sam ucieka, a my zostajemy z poczuciem, że wszystko to służyło wyłącznie pokazaniu wielu postaci w jednym komiksie.
Nieczyste zagrania
Tytułowy bohater stopniowo wbija coraz wyższe poziomy siły woli – gamingowy slang sam się tutaj nasuwa. W pierwszym tomie za pomocą ino własnej woli wykuł pierścień, co wszystkim dookoła dotychczas wydawało się niemożliwe. W tej części z kolei powrócił w podobny sposób zza grobu. Robił swoje na przestrzeni poszczególnych zeszytów i nie miał wielu okazji na zbijanie piątek z kumplami z Korpusu. Teraz najwidoczniej powrócił na stałe i prawdopodobnie będzie chwalił się nowo nabytymi skillami. Fabuła jednak w pewnym momencie pauzuje i przenosi nas w ramach one shota sześćdziesiąt ziemskich lat w przód. Na deser czytamy historię z Xudar, rodzimej planety kogucio-rybiego Lanterna Tomar-tu. Wiąże się ona luźno z atakiem Starro, ale ogólnie stanowi prozaiczną opowiastkę o tym, że Lanterni są wspaniałymi bohaterami, gdyż wspaniałymi bohaterami są Lanterni. Na miejscu kupujących zeszyty serii jeden po drugim mocno bym się wkurzył. Xudariańska babcia opowiada wnukom o międzygwiezdnej policji, co stanowi paskudny zapychacz. Same ogólniki w narracji, totalne zero akcji, miałki morał i graficzne skróty, np. cztery dwustronicowe kadry.
Hal Jordan i korpus artystów
Spośród całej zgrai bohaterów tego tomu najlepiej wypadają… rysownicy, inkerzy i koloryści. Gdyby Hal Jordan i przyjaciele nr 2 był kiepsko narysowanym komiksem, słowo daję, odłożyłbym go wcześniej niż w połowie lektury. Dostajemy ultraszczegółowe szkice od łącznie czterech rzemieślników – Van Scivera, Sandovala, Benesa oraz Marion. Każdy ma swój styl, ale łączy ich wspomniana dbałość o detale. Tu szyja za długa, tam stopa à la Rob Liefeld, gdzieniegdzie proporcje się nie zgadzają – to prawda, ale ogółem narzekać nie ma co, szczególnie u Sandovala. Ma smykałkę do superbohaterskich komiksów, jego Hal Jordan jest naprawdę epicki. Na każdej niemal stronie są dynamiczne pozy, napięte muskuły, wymyślne konstrukty z lanternowych świateł i wszechobecna demolka. Wizualnie więc dostajemy przyjemne, trykociarskie czytadło w adekwatnie pstrokatej oprawie. Fabularnie niestety duży zawód, tym bardziej w kontraście z trącącym mrokiem i brutalnością pierwszym tomem. Szukając czegoś więcej niż banału i powtarzalności musimy niestety szukać dalej.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.