Smocza krew

„Smocza krew” to album, który przyciągnął mnie nazwiskiem twórcy. Bédu, czyli Bernard Dumont, to autor, którego znam od dzieciństwa. Choć w młodości zaczytywałem się w „Thorgalu”, to przez moje ręce przewinęła się również seria o rudowłosym bardzie, podróżującym przez zaczarowany świat w towarzystwie przyjaznego niedźwiedzia, wróżki Śliweczki i latającego skrzata Narcyza. Ten specyficzny, klimatyczny styl, oparty na lekkiej, figlarnej i rozpoznawalnej kresce, wrył mi się w pamięć.

Smocza krew

Sentyment i wspomnienia

Sentyment sprawił, że na mojej półce znajduje się zbiorcze wydanie „Hugo” od Egmontu. Zajrzałem również do serii o Cliftonie (więcej tu – klik), choć klimat tam już inny, bo oferujący przejażdżkę szybkim kabrioletem, a nie śnieżnobiałym wierzchowcem. Gadzie oko na okładce „Smoczej krwi” zelektryzowało mnie i przyciągnęło niczym magnes porozrzucane opiłki. Zapowiadało się gorąco – i ognia można było się spodziewać.

„Smocza krew” to komiks kierowany do młodszego czytelnika, choć scenariusz jest dość poważny, zbliżając się do fantastyki dla dorosłych. Już na pierwszych stronach komiksu umiera król, co rozpoczyna dworską przepychankę o władzę, a o otrucie władcy zostaje oskarżona królewna. Swoją drogą, Bédu chyba lubi klasyczne „Gwiezdne Wojny”, bo jego bohaterki często czeszą się w słuchawkofony.

Smocza krew

Przemiana bohaterki

Gdyby nie pewien latający kamień, zwiastujący przebudzenie smoka, byłaby to zwyczajna średniowieczna historia z dworską walką o władzę. No niby spoko, ale przecież przyszliśmy tu zwabieni okiem wielkiego jaszczura – miała być akcja, a nie subtelna gra, w której winny ma zostać ten, kto najmniej potrafi się bronić, by w końcu zostać szybko skazany i umrzeć w męczarniach (krótszych, lub dłuższych).

Na szczęście księżniczce udaje się uciec. Nauczony setkami fabuł już wiem, że podróż oznacza przemianę. Helia, delikatna, ale obeznana w walce mieczem, rozwija się niczym kwiat w sytuacjach bez wyjścia. Nabiera siły i pewności siebie, poszukując prawdy o swoim pochodzeniu. Przed nią widnieją dwie drogi – jeśli będzie kopać wewnątrz swojej duszy, może odkryć zarówno najciemniejsze zakamarki, jak i najczarniejsze pokłady. A może jednak uda się jej ocalić królestwo. Kim, a może czym, jest naprawdę? O tym można się dowiedzieć w finale.

Smocza krew

Figlarna kreska Bédu

Zanim jednak dojdzie do epickiej walki (a rzeczywiście do niej dochodzi), podróż Helii nabiera tempa, a na jej drodze pojawiają się tajemnicze byty. Gnomy, na które natrafia, to małe, kudłate stworki, które z powodów ekologicznych raczej nie zwracają uwagi na higienę, ale za to dbają o kwiecistość języka. Brawa należą się tłumaczowi, bo kontrast jest odpowiedni, choć momentami gnomia gwara sprawiała, że musiałem się na chwilę zatrzymać.

Bédu świetnie kreśli sympatyczne postacie, a gdy na scenę wkraczają gnomy i inne czarujące stworki, jego figlarna kreska, znana z „Hugo”, błyszczy pełnym blaskiem, choć w ciut innej odsłonie. Sielanka nie trwa długo, bo fabuła skręca w stronę smoka i jego różnie rozumianych wcieleń, aż po fundamentalne pytanie: kim naprawdę jest główna bohaterka?

Smocza krew

Balans między dziecięcą a poważną fantastyką

„Smocza krew” balansuje między treściami dla dzieci a poważniejszą fantastyką. Smoczy atak na zamek ma rozmach, podkreślony dużą, pełnostronicową ilustracją, która przywodzi na myśl nalot na Samotną Górę z „Hobbita”. Aż usłyszałem w głowie piosenkę Eda Sheerana! Jednak konsekwencje nie są aż tak poważne – pojawiają się postacie rozładowujące napięcie, jak mały, ociężały gad, ledwie spełniający swoją transportową rolę.

Trzeba jednak zauważyć, że kilka razy Bédu zapędził się w smoczy róg (czy może raczej – w kozi), i niektóre fabularne rozwiązania, jak to z poszukiwaniem smoka, którego nie można znaleźć, bo się jeszcze nie obudził, trochę mnie drażnią. Zależność spełnienia samowypełniających się warunków została trochę przegięta.

Finał i uchylona furtka do przyszłych przygód

Fantastyka często lubi długie snucie opowieści, a „Smocza krew” ma niepełne sto stron, więc ogień wygasa przedwcześnie. Przynajmniej nie ma sztucznego nadmuchiwania wątków – zakończenie jest w miarę szczęśliwe, a furtka do kolejnych przygód pozostaje uchylona.

Scenarzysta: Bédu

Ilustrator: Bédu

Tłumacz: Marek Puszczewicz

Wydawnictwo: Egmont

Format: 215×290 mm

Liczba stron: 96

Oprawa: twarda

Druk: kolor

Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo

Share This: