Szpon #2 – Upadek Sów
O Utrapieniu Sów, pierwszym tomie Szpona pisałem, że jest on jak większość niezbyt drogich filmów sensacyjnych z lat 90. Przepełnione akcją dzieło, pozbawione wyraźnej głębi, przyswajałem bez większego zaangażowania, ale również i bez wysiłku. Dzięki czemu, czytając kolejne kadry, całkiem nieźle się bawiłem. Zawrotne tempo pomagało przymrużyć oko na kolejne niedociągnięcia. I chociaż miało się świadomość, że nie obcuje się z komiksem wybitnym, to człowiek kontynuował lekturę i po cichu kibicował głównemu bohaterowi. Sympatia do Calvina sprawiła, że po kolejny tom – Upadek Sów – sięgnąłem bez chwili zawahania. Jak się okazało, prawdziwie utrapienie dopiero miało mnie spotkać.
Do drugiego, a zarazem ostatniego tomu Szpona podchodziłem dwa razy, co naprawdę rzadko mi się zdarza. Komiks trafił w moje ręce tuż po premierze, otworzyłem, przeczytałem coś koło 3 zeszytów i zdenerwowany odstawiłem go na półkę. Wróciłem do niego po 2-3 tygodniach – tym razem nieco bardziej zdeterminowany. Po niemałym boju dotrwałem do końca, siadłem do tworzenia tego tekstu i… przerwałem pisanie. Po kilkunastu dniach, skasowałem wcześniejszą wersję i zacząłem skrobać od nowa. Nie pamiętam kiedy komiks zdenerwował mnie tak bardzo, że nie chciało mi się nawet o nim pisać.
Uwaga: spoilery!
Pierwszy tom zakończył się w momencie, kiedy Bane skręcił kark Calvinowi, a jego ukochana i jej córka uciekły. Przyznam szczerze, że dla serii, a pewnie i dla wielu portfeli byłoby lepiej, gdyby historia niepokornego Szpona urwała się właśnie w tym miejscu. Sam nie wiem, czy byłem bardziej sfrustrowany, czy rozczarowany tym, co dostałem w dwójce (zwłaszcza, że była tego masa i to rozpisana na 11 zeszytów!). Ale do rzeczy, Mariusz, do rzeczy.
Dla nikogo nie powinno być wielkim zaskoczeniem to, że Calvin nie pozostał zbyt długo w świecie umarłych. A przynajmniej w świecie całkowicie sztywnych. W końcu Trybunał Sów słynie z tego, że na swoich usługach ma dziesiątki zombie-wojowników. W czasie gdy główny bohater poddawany był skomplikowanym zabiegom chemicznym, Casey i mała zostały schwytane przez Rzeźnika. W sumie na wolności były, hmmm, ze 3 plansze i to co między tomami, czyli nic. Totalna bzdura na dzień dobry! A jak już jesteśmy przy bzdurach, to czy cholera jasna Rzeźnik potrafi zmieniać swój rozmiar? Raz jest nieco większy od przeciętnego człowieka, a za chwilę trzyma kilkuletnią dziewczynkę w jednej dłoni i ta niewiele wystaje mu przez palce. Patologia totalna.
Sowa czy nie sowa?
Oczywiście pochwycone pannice mają być kartą przetargową w kwestii posłuszeństwa odnowionego Szpona. Calvin ponownie musi zabijać dla Trybunału. Nim jednak zostaje rzucony na wielką wodę, przełożeni przeprowadzają na nim test lojalności i nakazują mu odstrzelić byłą Sowę, która akurat trzyma się w tym czasie z Ptakami Nocy. Mistrz ucieczek dosłownie nie wie co robić, a jego wahania są tak słabo rozpisane, że szkoda gadać. „Nie będę zabijał, muszę zabijać, jednak nie będę zabijał, bo zabijanie jest złe, ale muszę, nie wiem” – ot zwykła kpina z inteligencji czytelnika.
Po wypełnieniu „pierwszego” zadania, zostaje wysłany na wyspę Bane’a, gdzie ma zapolować na byłego wielkiego mistrza, trybunału. W tym momencie całość zaczyna się sypać do reszty. Sam nie wiem czy to jeszcze komiks czy już głupi żart. Na domiar złego pajace, z którymi przychodzi mu się zmierzyć są najzwyczajniej w świecie żałośni, a tzw. zwroty akcji beznadziejne. Może gdyby całość nie była rozciągana do granic możliwości, nie rzucałoby się to tak w oczy.
Dalsze przytaczanie fabuły nie ma większego sensu. Tu zahaczyłem o ledwie 2,5 zeszytu, a podejrzewam, że część zdołałaby już wymięknąć. Warto jeszcze podkreślić fakt, że w dalsze losy wplątany jest Batman (a jakże!), chociaż sam nie wiem po co. Czyżby chodziło tylko o możliwość umieszczenia go na okładce i podkręcenia sprzedaży? W zeszłym albumie magnesem było m.in. nazwisko Snydera, tym razem go zabrakło. W każdym razie, grafika wybrana na front jest chyba najpaskudniejszą ze wszystkich, które przewinęły przy okazji poszczególnych zeszytów. Ot, Bat-Magnes na dolary, którego nie mogę darować – zwłaszcza, że w środku była przepiękna okładeczka z Bane’m w roli głównej.
Wiele ci ołówków było
Za większość ilustracji do pierwszego tomu odpowiadał Guillem March i wyszło mu to bardzo dobrze. [Kadry – red.] Są wręcz najeżone detalami. Twarze, części pancerzy, wnętrza budynków – wszystko narysowane jest z dużą starannością, artysta pamięta o nawet najdrobniejszych szczegółach. Bardzo cenię sobie takie podejście do tematu. Oglądanie detali sprawa mi dodatkową frajdę z lektury – pisałem wówczas w recenzji.
Drugi tom to niestety zupełnie inna para kaloszy. W sumie przy planszach zebranych w tym albumie pracowało 8 rysowników i 4 kolorystów, a samą okładką zajęło się dwie kolejne osoby. Z całej tej spółki z pewnością warto wymienić nazwiska „frontmanów” (Miguel Sepulveda i Emanuel Simeoni), a także Szymona Kudrańskiego. To jego rysunki (wraz ze świetnymi kolorami Jeromy’ego Coxa) zrobiły na mnie największe wrażenie. Polecam pogooglować za Talonem #11 i przekonać się na własne oczy. Jednak jeden dobrze narysowany zeszyt jednak nie jest w stanie uratować całego albumu. Poziom jest tak nierówny, że niektórych stron po prostu nie chce się oglądać, np. tych narysowanych przez Jorge Lucasa.
Do piachu z takim Szponem
Muszę przyznać, że jest mi naprawdę przykro, poczułem się zlekceważony, może nawet trochę oszukany. Po raz kolejny wydawcy zakpili z mojej ufności, a może już naiwności. Kiedy po wyjściu pierwszego tomu dyskutowaliśmy na KKK, wiele osób zaprzeczało tezie jakoby Talon był prostą metodą odcinania kuponów od sukcesu Snydera. W sumie mieli wówczas sporo racji, bo był to naprawdę przyjemny średniaczek. Jego kontynuacja zawiodła moje – i tak niezbyt wygórowane – oczekiwania. Może lepiej by było, gdyby Egmont nigdy nie sięgnął po tę serię? W końcu na wydanie ciągle czeka tyle dobrych tytułów…
Mariusz Basaj
PS. Szukasz dobrych komiksów? Zajrzyj koniecznie do Geek Zone. Znajdziesz tam prawdziwe skarby.