Violent Skate Bulldogs Recenzja
Od dłuższego czasu śledzę poczynania Studia Lain na polskim rynku komiksowym. To małe wydawnictwo z Iławy znalazło sobie komiksową niszę, w której upchnięte zostały ulubione tytuły właścicieli, a oryginalnie wydane przez brytyjskie 2000AD. W ofercie znalazły się takie epickie tytuły jak Sędzia Dredd, Slaine (a właściwie Sláine), czy mała sterta komiksów, których scenarzystą jest Alan Moore (nazwisko alchemika sprzeda każdy komiks, nawet jeśli są to tylko jego wczesne prace). Tych kilka niepewnych strzałów pozwoliło wydawnictwu przyśpieszyć kroku, co możemy obserwować przez ciągle rozwijającą się listę wydanych pozycji, poszerzonych ostatnio o hiszpański komiks Solo. Dziś jednak zwrócę uwagę na tytuł, który siedzi sobie w kącie. Komiks polskiego autora, Łukasza Kowalczuka, o jakże pretensjonalnym tytule: Violent Skate Bulldogs. Tyle słowem wstępu.
Violent Skate Bulldogs
Komiks Polaka wpadł mi w ręce całkowicie przez przypadek. Ot, dodałem do zamówienia przy okazji kupna innych pozycji. Zeszycik czekał długo na swoją kolej, bo i nazwisko autora mi nic nie mówiło, a i sterta wstydu ciągle rośnie. Zacznijmy w takim razie od tego, kim jest Łukasz Kowalczuk. Drogi internecie, daj mi dostęp do tajemnej informacji – pstryk, no i jest. Pierwsze co mnie uderza, to że Łukasz urodził się w 1983 roku, co, jak na moje odczucia, dobrze rokuje. Sam przyszedłem na świat na początku lat 80-tych, dorastaliśmy więc w tych samych warunkach, wystawieni byliśmy na te same wydarzenia w komunistycznej i postkomunistycznej polskiej popkulturze i obaj przechodziliśmy etap superbohaterów i TM-Semic, o którym, nawiasem mówiąc, Łukasz napisał książkę. Doskonale, książka rzeczywiście też mi gdzieś śmignęła, mimo że nie miałem jej nigdy w rękach. Czytam dalej. Nie ukończył żadnych studiów artystycznych, bo nie chciał… Teraz to u mnie już wygrał. Taka deklaracja doskonale pasuje, aby ją wypisać na sztandar, przy którym będziemy czytać Violent Skate Bulldogs, bo czymże jest ten komiks?
In the land of Mordor
Violent Skate Bulldogs to (zdecydowanie za) krótka opowieść w stylu postapokaliptycznym. Światem rządzi krwiożercza korporacja, klasa średnia zniża się do chorych czynów, aby tylko nie obniżyć swojego statusu (oczywiście z uśmiechem na twarzy), a milicja to prawdziwe świnie. Bohaterami jest przeurocza trójka, wchodząca w skład tytułowej drużyny, której ani się śni, aby wykonywać nakazy korporacji. Zresztą, komu by się chciało ćpać otumaniające specyfiki i jeździć tylko po wyznaczonych placach. Kontrola na maksa. Komiks, skromną swoją formą zinowego zeszytu A5, zaprasza nas, aby stanąć po stronie ruchu oporu i pokazać środkowy palec korporacjom. W upichconym przez autora bigosie znajdziemy wartką akcję w tempie jazdy na deskorolce, masę rubasznych dialogów oraz kiełbasę o smaku Mad Maxa i Toxic Crusaders. Napis na okładce oświadczający, że niniejszy komiks jest przeznaczony dla dorosłych dzieci, zobowiązuje. Nie ma tu miejsca na rozbudowane fabuły. Nie ma tu miejsca na wyszlifowane rysunki z rozpływającymi się tłami. Miejsca jest tyle, aby zmieściło się spuszczanie wpierdzielu świniom i zemsta na korposzczurach. Czysta zabawa.
Od fanów dla fanów
Jest to doskonała sytuacja, gdy fani komiksów biorą się za tworzenie. Violent Skate Bulldogs zbliża się niebezpiecznie do wydanego jakiś czas temu pierwszego (i prawdopodobnie ostatniego) tomu Wojowniczych Żółwi Ninja. Podobieństwa nasuwają mi się zarówno na poziomie rysunków, jak i w strefie klimatu, w którym czuć czystą pasję do komiksów. Nutka nostalgii i tęsknoty za szczenięcymi czasami sprawia, że chcę wincej. Aż chciałbym jeszcze, aby na niebie zaświecił grzyb po wybuchu bomby atomowej, przy dźwiękach szybkiego thrash metalu w stylu Megadeth. Najlepiej z czasów So far, so good …so what! Łukasz też chyba lubi taką muzykę, bo jeden z psów ma ksywę Traszer. Posłowie zaś zawiera jego wstydliwą deklarację, że za czasów głupiej młodości ukradł tylko trzy rzeczy. Chupa Chupsa, kasetę Madball i płytę Suicidal Tendencies. Do zestawu dodałbym jeszcze Kreator z Extreme Aggression albo Sodom, który uzupełniłby postapokaliptyczny klimat. Niestety w komiksie Violent Skate Bulldogs nie znajdziemy ani Rattleheada, ani Agenta Oranżady. Szkoda, bo byłaby to śliczna referencja.
Studio Lain dumnie ogłasza, że nakład komiksu jest wyprzedany. Jeśli chcecie kupić ten komiks, a polecam, aby zrobić to jak najprędzej, nie ma co gasić entuzjazmu. Dzieło (mimo że przez małe d, to jednak) dostępne jest od ręki w Komiksiarni, jednym z partnerów wydawnictwa i to ze zniżką. Na domiar dobrego, Łukasz oferuje na swojej stronie wersję pogo, która zdaje się, że poza okładką od omawianego wydania nie różni się wcale. Przed wami trudna decyzja, czy oddać 15 złotych wielkim, krwiożerczym korporacjom, czy wesprzeć Studio Lain i polskiego autora. Trudny wybór, choć po lekturze Violent Skate Bulldogs będziecie żałować, że nie wydaliście tej sterty siana na szlugi.
Sylwester