Wojownicze Żółwie Ninja. Tom 2
Hura optymizm co prawda mi już minął, ale w dalszym ciągu tempo czytania pozostało mi błyskawiczne. Wojownicze Żółwie Ninja. Tom 2 wchłonąłem tak szybko, jak spragniony człowiek wypija szklankę zimnej wody w upalny dzień. Właściwie to chwilę wcześniej przypomniałem sobie poprzedni tom (o którym więcej TU) i była to bardzo dobra decyzja. Raz, że czytając na szybkości, pewne detale mi umknęły. Dwa, że w ten sposób otrzymuje się zamknięty story arc i uchylone drzwi do następnych przygód. Sześć zeszytów to taka dawka w sam raz, na jeden raz. Jeżeli ktoś z Was uległ masowej histerii, ale chciałby jednak sięgnąć po żółwiki, polecam kupno i lekturę dwóch pierwszych tomów za jednym zamachem.
Dodam jeszcze podwójną linię, do tego, co napisałem. Pomysł rozbijania ładnego, opasłego tomiku na trzy zeszytowe wolumeniki i to jeszcze w twardej oprawie uznaję za grube nieporozumienie. Nie zmienię zdania, nawet biorąc pod uwagę rynkową sytuację papieru. Całe szczęście nie trzeba długo czekać na kontynuację. Jak ktoś jest gapa, to zanim się spostrzeże ma już dwa komiksy do nadrobienia. Zaleta takiego wydania? No nie wiem. Może jak ktoś nie chce grubego zbiorczaka na półce, to może kupić sobie chudszy tom w jednostkowej, bardziej przystępnej cenie (całość wyjdzie na bank drożej). Raczej nie dotyczy to wapniaków, którzy w latach 90. oglądali kreskówkę z żółwiami. Ci chcieliby wszystko od razu na półce. Oby szybciej i więcej.
I w sumie tu kończy się moje marudzenie. Wojownicze Żółwie Ninja czytam głównie z nostalgii, ale i tak nie narzekam. Seria z IDW, wydawana od 2011 roku, z jednym z twórców, Kevinem Eastmanem jako głównodowodzącym, to barwna, wciągająca przygodówka, z lekko uwspółcześnioną genezą tytułowych bohaterów. Wcześniej nie trzeba czytać nic, ale przed przeczytaniem drugiego, trzeba znać pierwszy tom, bo te się ze sobą łączą.
Wojownicze Żółwie Ninja. Tom 2 zawiera trzy zeszyty serii IDW. Pomiędzy #4 i #5 został umieszczony dodatkowy numer zatytułowany Wiele do nauczenia. Pierwszy story arc (kończący się czwartym zeszytem) zawiera dwutorową narrację, tak aby akcja klepała czytelnika po twarzy już od pierwszych stron, bez potrzeby oczekiwania na rozwinięcie po genezie. Kevin Eastman wspomagany przez Toma Waltza ładnie wyprowadza punkt początkowy. Żółwie są w rozsypce, trwają poszukiwania Raphaela, zarysowuje się główny przeciwnik naszych bohaterów, czyli jednooki kot Hob. Pomiędzy dynamicznymi scenami walk wprowadzane są postacie drugoplanowe takie jak April, czy Casey.
Czekając na drugi tom stan zauroczenia zdążył mi ulecieć, jak gaz z otwartej butelki piwa. Kreska Dana Duncana nie zachwyca mnie już tak bardzo, zacząłem dostrzegać niechlujstwo rysownika i pośpiech. Czasem nie chce mu się rysować drugiego planu, na szczęście w piątym zeszycie do załogi dołącza Mateus Santolouco, który przedstawia sceny rozgrywające się w feudalnej Japonii. Warsztat tego artysty zawiera sporo tego, czego brakuje mi u Duncana. Aha, annual rysowany jest jeszcze inaczej, w ten sposób w drugim tomie mamy spory rozstrzał stylistyczny, ale w sumie jestem z tego zadowolony.
Komiksy z żółwiami zacząłem poznawać długo po tym, jak marka były potęgą. Nowością i pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że bohaterowie noszą opaski w jednym kolorze. W kreskówkach, filmach, czy grach mieli je w różnych barwach, a czerwona była zarezerwowana dla Raphaela. W serii od IDW zgodnie z oryginalnym pomysłem żółwie biegają w takich samych bandanach, ale scenarzyści bardzo zgrabnie łączą oba podejścia, przebiegle wiążąc zmianę z rozgrywającymi się wydarzeniami.
Kontynuując wątek, co było wcześniej, jajko czy kura, długo po tym, jak poznałem żółwie, przeczytałem komiksy, którymi inspirowali się ich twórcy, Kevin Eastman i Peter Laird. Mocną mną wstrząsnęło, że takie fabularne elementy jak Klan Stopy, czy sai, które dzierżył Raphael zostały podpatrzone w Daredevilu Franka Millera, który do niedawna nie był dostępny na naszym rynku. W oczekiwaniu na Wojownicze Żółwie Ninja, nadgoniłem trochę przygód Człowieka Bez Strachu i cieszę się teraz w pełni smaczkami. Fakt, faktem, dla mnie pierwsze było jajko. A nie, przepraszam. Kura! No. Wiecie co mam na myśli.
Aha, jeśli spodziewać, się znaleźć w drugim tomie Schredera, którego zresztą widać na okładce, to się srodze zawiedziecie. Nie, nie, nic z tego, przyjdzie na niego poczekać, ale chyba niezbyt długo, bo autorzy zaczynają wić już opowieść o Klanie Stopy. Trochę pewnie jednak Eastmanowi zajmie, aby połączyć wydarzenia z XVII wiecznej Japonii z czasami współczesnymi. Może już i bez takiego entuzjazmu, ale czekam na kontynuację. Kiedy trzeci tom? Dość enigmatycznie zapowiadany jako… wkrótce xD
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Amber za udostępnienie egzemplarza do recenzji