Dorwać Ramireza – Akt 1 – recenzja
Dorwać Ramireza to komiks, który czyta się tak, jak prowadzi się sportowe auto. Najlepiej, żeby to był muscle car, koniecznie w kabriolecie. Wyobraź sobie, stoi sobie ten pojazd przy krawężniku przed twoim domem, czeka i po prostu ślicznie wygląda. Spoglądasz w jego stronę co jakiś czas, ale nie, jeszcze nie teraz. Wreszcie znajdujesz chwilkę aby udać się na przejażdżkę. Biegniesz do niego, ale nie chcesz tracić czasu na otwieranie drzwi. Wskakujesz więc do środka, czujesz taką euforię, że spokojnie wybijasz się na te 1,5 metra. Kluczyk, stacyjka, zapłon i po chwili gaz w podłodze. Zawracasz na ręcznym i gnasz przed siebie. Po chwili zauważasz niebieskie światła za sobą, przyśpieszasz i uciekasz radiowozowi na autostradzie.
Teraz przenieśmy to na poziom komiksowy. Pierwsze co zwraca uwagę, gdy weźmie się do ręki komiks Nicolasa Petrimauxa, to format. Taki mało komiksowy. Przyznam, że oglądając Dorwać Ramireza z zewnątrz, poczułem lekki niesmak. Najbardziej przypomina mi to menu. Taki prostokąt, dziwactwo. No, ewentualnie mogłaby to być instrukcja do odkurzacza, a takową znajdziemy po wewnętrznej stronie okładki. Wystarczy przerzucić kilka stron, by obawy o zbyt ciasne kadry uciekły niczym pirat na ścigaczu radomskiej drogówce. Ilustracje dwustronicowe mają odpowiednią przestrzeń, by zachwycić, a kadry wcale nie czują ciasnoty, układając się na jednej planszy i przenosząc tyle treści i dymków ile potrzeba. Gdzieś w połowie pierwszego rozdziału między oczy trafia mnie inna analogia. Kaseta VHS! No jasne, toć to format nośnika tak często noszonego przeze mnie z i do wypożyczalni. Kto dzisiaj o tym pamięta? Mnie też lekko się zapomniało.
Dorwać Ramireza już na VHS
Dorwać Ramireza kojarzy mi się z serialami nakręconymi w latach 80. Magnum (wąsów nam tutaj dostatek), Drużyna A (pościgi też są), Policjanci z Miami (meksykańskie kartele? – proszę bardzo), czy Aniołki Charliego (atrakcyjne panie – bez nich by się nie obyło). Zresztą akcja komiksu toczy się w 1987 roku, także referencje jak najbardziej uzasadnione. Czuć, że Nicolas Petrimaux oglądał dużo amerykańskiego kina, nie stronił zapewne też od filmów Tarantino, zwłaszcza tej gangsterskiej części filmografii z Pulp Fiction i Rezerwowymi Psami na czele.
Tytułowy Ramirez to cichutki, ale i niesamowicie zdolny pracownik serwisu dużej firmy produkującej sprzęt gospodarstwa domowego. W nudne życie firmowego popychadła wykorzystywanego przez wrednego i głupkowatego kierownika zostaje pewnego dnia wlana akcja wyciągnięta ze wszystkich wymienionych wyżej filmów. Dwóch bandziorów chcących zareklamować mikser (i przy okazji kogoś kropnąć) wpada do serwisu i rozpoznają w pracowniku starego cyngla. Nazwisko się zgadza. Wąsy się zgadzają. Znamię na twarzy też się zgadza. Tylko czy na pewno nie ma dwóch podobnych gości na całym świecie? Dowiemy się na koniec aktu pierwszego, tymczasem za późno jest już na refleksje. Akcja zaczyna się toczyć z prędkością wystrzelonej kuli z pistoletu Magnum kaliber 45.
Nicolas Petrimaux jest mistrzem narracji wizualnej i wirtuozem w wykorzystaniu medium obrazkowego. Potrafi zrobić wszystko, zaprojektować pierwszą stronę gazety, okładkę kasety VHS, instrukcję do odkurzacza, czy bilbord. Każde z nich znalazło się w komiksie i wygląda wiarygodnie. Autor sprawdza się najbardziej w chwytaniu akcji za pysk i półobrotem przerzucaniu jej na kartki komiksu. Dawno nie widziałem w komiksie tak wyważonego i wręcz filmowego sposobu umieszczania punktu widzenia. Ewentualnie można porównać to do gier wideo, co byłoby całkowicie uzasadnione, bo autor pracował w tej części biznesu rozrywkowego. Dorwać Ramireza wygląda przepięknie, całość jest przemyślana, współgra ze sobą, tworzy logiczną całość. Sceny pościgu przyśpieszają bicie serca, a wybuchy rozszerzają źrenice. Na siłę można by się przyczepić do nagości, niczym z pierwszego zeszytu moorowskiego Miraclemana, gdzie brakuje tej jednej, decydującej kreski, jednak kto by się tym przejmował.
Ciekawy zalążek fabuły, piękne ilustracje, zagadka i prowadzenie akcji, mimo to po lekturze mam jednak trochę wrażenie niedosytu. Autorowi zabrakło naprawdę niewiele, abym został jego psychofanem. Zabrał mnie wysoko w góry, ustawił mnie na krawędzi klifu, oszołomił widokiem, wystarczyło pchnąć mnie delikatnie abym poszybował. Zabrakło chyba tego delikatnego pacnięcia w plecy, które potrafił zrobić Tarantino, choćby układając sceny nie po kolei w Pulp Fiction. Albo gdy z Rodriguezem postanowili przekształcić w połowie film gangsterski w rasowy horror z wampirami. Taki malutki element, szczypta szaleństwa, aby było wybitnie. Tak, jest tylko (czy może aż?) bardzo dobrze. Czy niedosyt zostanie zaspokojony w drugim tomie? Tego dowiemy się dopiero w przyszłym roku.
Na koniec dodam, że komiks uzupełnia reklama Vacuumizera 2000, do której prowadzi kod QR umieszczony na ulotce odkurzacza wkomponowanej w jedną ze stron komiksu. Ot, taka ciekawostka, można obejrzeć, a można i nie. Nie zmieni to odbioru komiksu, lekko może uzupełni. Choć przyznam, czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji