Dylan Dog. Batman. Cień nietoperza
Batman ze swoją obecną serią wchodzi mi umiarkowanie, ale ze wszelkiego rodzaju elsewordlami, czy (jak w tym przypadku) szerokimi (bo wybiegającymi poza macierzystą stajnię) cross-overami jest już wiele lepiej. Batman/Spawn (więcej tu – KLIK) był przyjemny i lekko melancholijny (dzięki McFarlane’owi), za to Dylan Dog. Batman. Cień nietoperza to prawdziwa bomba i to nie taka, która wybucha i robi tylko wiele huku o nic, a powoduje sporo zamieszania. Będę jeszcze długo myślał o tym komiksie.
Dwóch wielkich detektywów
Problem z tego typu cross-overami często jest taki, że fabuła takiej miniserii jest markowana, nic niewnosząca i zwyczajnie nijaka. I tu w sumie też trochę tak jest, choć sojusz superłotrów z różnych serii komiksowych jest trochę nietypowy. Joker dogaduje się z doktorem Xabarasem, toksyczna przyjaźń po chwili zaczyna kwitnąć, a w kanałach pojawiają się zombie z powykrzywianymi gębami w spazmatycznych uśmiechach. Może i nic specjalnego, ale i tak w tym komiksie gra niemalże wszystko.
Egmont dodaje przedrostek, czy batmanowy parasol serii, ale tytuł wyraźnie wskazuje, że gospodarzem jest Dylan Dog. Akcja szybko przenosi się do Londynu, co ciekawe, Batman nie przechodzi przez żaden międzywymiarowy portal, a do Anglii udaje się… samolotem. Ciekawe co na to puryści uniwersum. Szybko dochodzi do zestawienia dwóch potężnych detektywów, z czego jeden jest obrzydliwie bogaty, a drugi chciałby coś zarobić, ale nie tylko to ich różni. Właściwie różnic jest bardzo dużo, choćby wyraźnie czuć je w metodologii działania, ale przebijają też podobieństwa, choćby gdy się zestawi Alfreda i Gaucho, który nawiasem mówiąc, rzuca takie suchary, że robi się sucho w ustach i sam Joker wymięka.
To co mają ze sobą wspólnego?
We wstępniaku wyprowadzona jest wspólna płaszczyzna między Dylan Dogiem i Batmanem dotycząca 1986 roku. Obrońca Gotham pojawiał się w komiksach od 1939 roku, ale w tym samym roku, w którym pojawił się włoski (co do rynku wydawniczego) bohater, Batmana rewolucjonizował Frank Miller serią nazwaną później jako Powrót Mrocznego Rycerza. Także dochodzi do zbiegania się (jakiś) początków tych dwóch postaci.
Mimo że ten komiks tworzą włosi, a robią to naprawdę świetnie, to wygląda on po batmanowemu. Przyznam, że jest to mój pierwszy komiks z Dylan Dogiem, jaki przeczytałem w życiu, chociaż jakiś egmontowy tomik przeleciał mi przez ręce, szybko jednak poszedł w wymianie (zresztą tak samo, jak się u mnie pojawił). Kapitalna, klimatyczna i noirowa kreska z dużą ilością cienia (no bo Batman go zwyczajnie lubi) i pastelowe kolory przywodzą mi na myśl plansze dwóch gothamowych mistrzów. Jepha Loeba i Darwyna Cooke’a (choć tego pierwszego trochę więcej). Mocne referencje, ale i ten album wygląda świetnie.
Co zrobić z potworami?
Fabularny wir z czasem wyrywa co raz więcej postaci i to po obu stronach uniwersum. Należało się tego spodziewać. Pojawia się trochę złoli, Killer Croc rzuca po ścianach Catwoman, a zza grobu przybywa Christopher Killex. Podczas poszukiwania poszlak, zmieniane są lokacje, a zanim akcja przeniesie się do Gotham, bohaterowie zstępują do samego piekła. Tu na chwilę komiks zmienia się na Dylan Dog i John Constantine. Chemia między tą parą jest tak dobra, że przez chwilę żałuję, że nie towarzyszą sobie przez cały album. Bardzo mocne są w tej części teksty, z potężnym przytupem, zarówno co do cynizmu Hellblazera, jak i upodobań muzycznych, choć akurat lubię punka, tak samo mocno, jak metal.
Zaszyto tu sporo smaczków, jak choćby te związane z pistoletem podawanym Dogowi i którego niby nie lubi Batman. Batmobil, którym panowie mkną ulicami Londynu, bardzo przypomina ten z filmów Tima Burtona, a zawołanie Dylana w zabawny sposób i w trafnych okolicznościach zostaje skomentowane przez Constantine’a. Czy jest tego więcej? Oczywiście.
Nad całością zawieszono rozważania dotyczące potworów, w czym zdaje się królować Killex, dlatego że nie działa logicznie, w związku z czym, aby do niego dotrzeć, należy uchwycić się intuicji. Logiczne działanie i szukanie poszlak do niczego nie doprowadzi. W wielu miejscach czuć skojarzenia z Zabójczym Żartem, gdzieś z tyłu głowy zaczyna pojawiać się pytanie, czy obrońca Gotham nie zrobiłby lepiej, gdyby Jokera zwyczajnie zastrzelił.
Batman to potężna marka i ma jak najbardziej zareklamować kolegę, choć na pewno Dylan Dog ma swoich wiernych fanów. Czy po tym przepięknym albumie przybędzie mu nowych wielbicieli? Nie wątpię, ma przynajmniej jednego więcej.
Scenarzysta: Roberto Recchioni
Ilustrator: Werther Dell’Edera, Gigi Cavenago
Kolory: Gigi Cavenago, Giovanna Niro, Laura Ciondolini
Tłumacz: Andrzej Szewczyk
Wydawnictwo: Egmont
Format: 170×260 mm
Liczba stron: 216
Oprawa: twarda
Druk: kolor
Egzemplarz udostępniony przez wydawcę