Hellblazer. Wzlot i upadek
Hellblazer. Wzlot i upadek to doskonała pozycja na zapoznanie się z niezwykle barwnym magiem z uniwersum DC, Johnem Constantinem. Powiększony format, zamknięta fabuła, sięgająca zarówno dzieciństwa, pierwszych kroków na magicznym polu, jak i czasów pełnej (nie)sławy i dobra (choć nieco przygrubawa jak na moje standardy) krecha. No, chyba że ktoś wolałby czytanie chronologiczne, to wtedy trzeba zacząć od drugiego tomu Sagi o Potworze z Bagien bo postać odzianego w prochowiec czarodzieja stworzył sam Alan Moore.
Kryminalne zagadki piekielnych czeluści
John Constantine, razem z najdziwniejszą drużyną, jaką widział zarówno świat rzeczywisty, jak i ten ukryty, w skład której wchodzi jeszcze pani detektyw, uwięziony między rzeczywistościami duch i sam szatan, zwany jeszcze przez niektórych Gwiazdą Zaranną, ma do rozwiązania piekielnie dziwaczną sprawę. Co chwilę ginie jakiś gość, a ofiary wiele łączy. Są bogaci, czasem nawet sławni. W momencie śmierci spadają z nieba i mają przyszyte do pleców skrzydła.
Tom Taylor (znany już tu i ówdzie, choćby z DCEased) wprowadza czytelnika w mistyczny świat Johna Constantine’a i sięga jego początków. Zaczyna od nieszczęsnych narodzin, przy okazji których następuje wymiana życie za życie. Później szybko przeskakujemy do dziecinnych zabaw z przyjaciółmi i próbie zaimponowania poprzez palenie papierosów i, no właśnie, czary. Kolejny skok, do czasów współczesnych, w których John będzie musiał wypić naważonego przed laty piwa i zmierzyć się z konsekwencjami.
Hellblazer. Wzlot i upadek to tylko trzy zeszyty, ale w sumie aż 152 strony, przez które całkiem nieźle się ubawiłem. Owszem, jak to z przygodami tegoż maga bywa, momentami nie jest przyjemnie, pierwsza ofiara zostaje nadziana na iglicę kościelną. W dalszej części demon łamie detektywowi rękę, robiąc dźwignię na łokieć, szatan wyrywa policjantowi nerkę, a Constantine zamaszyście sprzedaje chłopczykowi kopa w genitalia. Nadal ta przejaskrawiona przemoc nie wywołuje strachu, a zgrywa się z… uwaga, humorystycznym wydźwiękiem komiksu.
Serio, nie wiem ile razy zachichotałem, czy parsknąłem śmiechem przy lekturze. Na palcach obu rąk i nóg nie zliczę na pewno. Teksty w stylu „wkurwiłeś szatana” albo „ożeż do kurwy włochatej nędzy”, czy „John, Ty chuju!” niby niezbyt wyrafinowane, ale wybite w rytm akcji niezmiernie mnie śmieszą. Najbardziej jednak rozbawiła mnie relacja między Constantinem a Gwiazdą Zaranną, bo Tom Taylor kreuje ich jako gejowską parę. Jeśliby oczywiście traktować diabła jako mężczyznę, rysy ma tu męskie, bądź co bądź. Zaczyna się co prawda od wkrętki ze strony szatana, jakoby spędzili razem upojną noc, ale później między nimi wyraźnie iskrzy.
Jak wygląda piekło? Niezbyt przyjemnie, co oczywiste. Nie znajdziecie tu miłych dla oka pejzaży malowanych akwarelami. Darick Robertson włada dość grubą krechą, którą powiększony format jeszcze bardziej potęguje. Zgrywa się to jednak z zawartością. Brudnymi zaułkami, zadymionymi spelunami, czy pachnącym szczynami komisariatem. Bardzo podoba mi się też dynamika kadrów. To akcja często wymusza rozkład ilustracji na stronie. Gdy się dzieje, a dzieje się w tym komiksie sporo, nikt nie ma czasu na to by układać klatki po dziewięć, czy dwanaście, a postacie wręcz wyskakują ze stron.
Podtytuł komiksu sugeruje historię życia Johna Constantine’a. Hellblazer. Wzlot i upadek nią nie jest, pomimo przytoczenia kilku wydarzeń z przeszłości pierwszego maga ze stajni DC. Właściwie tytularna wzmianka to coś więcej. Aby nie psuć Wam niespodzianki, więcej nic nie dodam, bo odkrycie tej tajemnicy jest dość satysfakcjonujące. Wszystko się ze sobą spina, a same skrzydła, które tu i tam się pojawiają i są przyszywane do ciał ofiar, też nie są przypadkowe.
Nie czytałem wielu komiksów z Hellblazerem. Nie licząc jego pojawień się w Sadze o Potworze z Bagien, czy Sandmanie, mam za sobą tylko tom Ellisa. Prawdopodobnie kiedyś to nadrobię, zwłaszcza że Egmont umożliwia zebranie głównej serii w grubych tomiszczach. Hellblazer. Wzlot i upadek określiłbym jako ciekawostkę, zwłaszcza że Tom Taylor wysuwa lekką satyrę w kierunku bohatera. Nadal jest to dobra lektura, zwłaszcza aby zainteresować nowego czytelnika tym bohaterem.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji