Czarny młot. Tajna geneza. Tom 1 – recenzja
Czarny młot. Tajna geneza to otwarcie świeżutkiej serii komiksowej, wydawanej przez Dark Horse Comics (u nas Egmont). Sam pomysł na drużynę superbohaterów narodził się w umyśle Jeffa Lemira już 10 lat temu. Nieznanemu wtedy twórcy marzyło się pisanie opowieści o trykotach. Wizja nawiązania współpracy z którymkolwiek z kolosów, aby napisać ciąg dalszy przygód któregoś ze znanej już postaci wydawała mu się nieosiągalna, dlatego postanowił stworzyć swoje uniwersum superbohaterów. I choć idea czekała dekadę na realizację, w której trakcie Lemire zyskał światową sławę i nawiązał kontakty ze wszystkimi większymi graczami (z Marvelem i DC na czele), to Czarny młot pozostał przy wydawnictwie, z którym koncept omawiany był na samym początku. Nie mogło być lepszego miejsca dla tego komiksu, bo i samo Dark Horse Comics stoi z boku i przygląda się poczynaniom innych, z (momentami) niemałym niedowierzaniem.
Co w artykule?
Czarny młot. Tajna geneza, a Złota Era Komiksów
Superbohaterowie pojawili się pod koniec lat 30. Giganci tacy jak Marvel, czy DC mają to szczęście, że przetrwali na rynku przez te wszystkie lata. Rezultatem są obszerne multiwersa, zarojone postaciami z bogatymi życiorysami, zaliczającymi pierwsze pojawienia się w Złotej lub Srebrnej Erze komiksu. Jak w takich warunkach konkurować na rynku trykociarskim? Jest na to prosty w idei pomysł. W Czarnym młocie poznajemy drużynę, która obecnie znajduje się w sporych tarapatach, ale do tej pory już sporo przeszła. Wydarzenia sprzed lat pojawiają się w licznych wspomnieniach, lecz niektóre z nich zatarte są już przez czas i inne dziwne rzeczy mieszające w głowie.
Superbohaterskie déjà vu
Jeff Lemire przedstawia nam drużynę zupełnie nowych superbohaterów, ale każdy z nich z osobna wywołuje uczucie déjà vu. I tak: Abraham Slam, w czasach wojny pragnął wstąpić do armii, ale został odrzucony ze względu na stan zdrowia i chuderlawość. A w dodatku (i w dodatkach) daje w ryja Hitlerowi. Golden Gail za wypowiedzeniem magicznego słowa staje się potężna 10-latką zdolną latać. Madame Dragonfly, mieszkająca nad grzęzawiskiem, w konsekwencji źle rzuconego zaklęcia buduje relację z bagiennym stworem. Pułkownik Weird napotyka w kosmosie na portal, który zbiegiem okoliczności, miejsca i czasu daje mu możliwość na przenikanie przez różne wymiary oraz linie czasowe. Walky to niezwykle ludzki robot, który jako jedyny wierzy w ocalenie. Jedynie Barbalien przypomina mi raczej Ziggego Stardasta, androgynicznego przybysza z Marsa, choć i pierwowzór komiksowy też by się pewnie znalazł. No i był jeszcze Czarny Młot, a władcę takiego narzędzia też już jednego znamy.
Nie ma jak rodzinka
Drużyna po konflikcie z Antybogiem (kolosem w granatowo-amarantowym kostiumie z dziwnymi uszami na hełmie), trafia do kieszonkowego świata. Tytułowy Czarny Młot znika z pola widzenia, a na domiar złego ucieczka z napotkanego świata zdaje się niemożliwa. Więzieniem staje się farma, na której drużyna odgrywa przed pozostałymi mieszkańcami miasteczka rolę rodziny. Jeff Lemire jest mistrzem grania na emocjach, szybko więc wczuwamy się w relacje zachodzące między postaciami. Abraham, biorąc od imiennika rolę ojca (narodu), stara się, aby wszystko wyglądało i działało w miarę normalnie. Sprawę uprzykrza Golden Gail, która nie mogąc wrócić do swojego (50-letniego) ciała, staje się rozwydrzonym dzieckiem. Pułkownik Weird w domu jest tylko gościem, niczym wujek mieszkający za granicą. Całość podana zostaje w mocno przekonujący sposób, bo każdy, kto kiedykolwiek miał rodzeństwo, zastanawiał się nie raz, czy aby jego brat, czy siostra nie pochodzi czasem z Marsa.
Kiedy zderzą się światy
Z kartek komiksu Czarny młot. Tajna geneza wręcz bije miłość do Złotej Ery. Superbohaterowie wydawali się kiedyś idealni, dzisiaj scenarzyści uczepiają się ich ludzkiej strony. I choć przez te wszystkie lata mitologia wielu z nich została po tysiąckroć zmieniona, to istnieje rzesza fanów, która chciałaby, aby wrócili ich bohaterowie z dzieciństwa, tacy jakimi byli kiedyś. Przez rysunki Deana Morstona przemawia era modernistyczna, w której niechlujna kreska naśladuje rzeczywistość. Takie ilustracje pasują idealnie do scenariusza Lemira.
Pomiędzy światami powstaje ciśnienie dające wrażenie rozedrgania. I jak coś już ma się wyjaśnić, tom się urywa i chce się więcej. Miło jest zaobserwować na naszym podwórku komiksy tego docenianego na świecie twórcy i choć (póki co) nie ma co liczyć na Underwater Welder (a szkoda, bo to świetny komiks – klik) od żółwiego wydawcy, to już całkiem niedługo pojawi się Descender. Oby tak dalej.
Sylwester
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.