Invincible. Tom 5
Invincible to seria, dzięki której mam wielką ochotę przybić piątkę Robertowi Kirkmanowi. Gdyby tylko gościu przechadzał się po Służewcu albo chociaż po Piasecznie. Okazja jest nader dobra, wrzesień przyniósł już piąty (i piątka c’nie, czaicie?) tom od Egmontu, zgodny z formułą Ultimate (po 10 zeszytów). W tym miejscu jednakowoż na zachwyt nad serią pada cień zmęczenia materiału. Po gwałtownym wzroście zainteresowania nad cyklem, napięcie zaczyna gwałtownie się wahać, to w jedną, to w drugą stronę, by ustabilizować się na jednym poziomie. W innym scenariuszu spada do zera. Nie każdy przetrwa tę próbę. Przed nami Invincible. Tom 5.
Pierwsze primo, po ciągnącym się trójkącie emocjonalnym, Mark w końcu jest z Eve. Niby fajnie, ale z tego miejsca wieje niesamowitą nudą. Zero napięcia, stały związek, nic z poprzedniej sytuacji pełnej niepewności. Sprawy nie poprawia fakt, że do superbohaterów funkcjonujących w tytule Invincible dołączają inni bohaterowie ze stajni Image. Oprócz Strażników Planety otrzymujemy ekipę Savage Dragona, Slingshota, Visionary, Myriad, Scatterbraina i Scrapa z Dynamo 5, Bolta i Kid Thora z Capes Volume One: Punching the Clold, Wolf-Mana i Zechariaa z The Astounding Wolf-Man i jeszcze Brita, Donalda i Britney z komiksu Brit. I co? I nic. W dalszym ciągu ziewam!
Studium relacji, punkt drugi. Nie trudno było się domyślić, że Invincible pokłóci się w końcu z Cecilem Stedmanem, rządowym urzędnikiem kierującym Strażnikami Planety. Kto by pomyślał, że środki, których używa podstarzały bohater, nie do końca muszą przemawiać do mojego lub Twojego sumienia. W drużynie powstaje rozłam, część postanawia zostać przy kasie i sławie, a część idzie do cienia i własnego garnuszka, co oznacza w praktyce bidę. Hmmmm, brzmi znajomo, prawda? Wojna Cywilna, czy jakichś tam bohaterów, prawda?
Invincible. Tom 5
Wyżej pisałem o tym, że Invincible trochę mi się przejadł. Wiarę w serię przywraca mi mój osobisty faworyt, Oliver, na którego po cichu liczyłem już od końca poprzedniego tomu. Mały, ale wariat, tak po krótce można go opisać. Kirkman wybornie chłopakiem o pozaziemskim pochodzeniu manipuluje. Tak pomału zmienia jego położenie i znaczenie w serii, co mi się bardzo podoba. Wszystkie te mikroskopijne ruchy są po to, by nagle wybuchnąć i to robi na mnie jeszcze większe wrażenie . Może to dobrze o mnie nie świadczy, ale przy dwóch stronach, na których fioletowy młodzieniec pokonuje klonowanych braci bliźniaków, przez jednego przelatując, a drugiemu hakiem wybijając mózg, aż podskoczyłem na fotelu z radości.
Robert Kirkman serwuje nam kurczaka w pięciu smakach. Każdy tom ma inny kolor przewodni (tym razem jest to purpurowy), składniki dozowane są w odpowiednich proporcjach, tak by żaden nie wybijał. Tworzy to lekturę dość łatwą w odbiorze, barwną, dynamiczną, z kilkoma fajerwerkami. Wiadomo, autor chińskiego żarcia nie wymyślił, superbohaterowie od kilkudziesięciu lat latają w swoich pidżamach. Aby się przekonać, jak pisarz radzi sobie z ogromną spuścizną, wystarczy sprawdzić piątkę. Tym razem Kirkman dał poczuć na skórze, co by było, gdyby Invincible powstał w latach 70., za sprawą narracji w żółtych prostokątach w Pojmany, lecz nie pokonany. Otrzymujemy też odpowiedź, na kim był wzorowany rządowy gnojek w Sekretnych Początkach Cecila Stedmana (tak jakby ktoś jeszcze nie skumał blizny i wysokiego stanowiska).
Nick Steadman
Kirkman ma wobec serii plany, to widać. Po kolei odkrywa poukrywane i zawinięte w ładne opakowania wątki. Niech to trwa, niech to trwa. Zderza także niezwyciężonego z Wolfmanem, którego, nawiasem mówiąc, też stworzył. Stary, dobrze znany chwyt reklamowy pokazania postaci na łamach dwóch serii, tak aby była szansa zapoznać się z innymi postaciami, a w wyniku kupować obie serie. Żeby przekonać się, co się stało z wilczym bohaterem, trzeba sięgnąć po The Astounding Wolf-Man, na szczęście to tylko 25 zeszytów (tak jakby ktoś miał ochotę, bo można olać). Piąty tom niezwyciężonego kończy się dość interesującym wtrętem z Powerplexem. Jest to kolejny, udany zabieg przeniesienia perspektywy od niekończącego się pasma owocnych interwencji superbohaterskich, na konsekwencje niesione przez używanie wywindowanych w kosmos mocy w pobliżu zwykłych śmiertelników. Niby dzisiaj nic specjalnego, nadal jednak zmiana punktu widzenia robi dobrze i serii, i czytelnikowi.
Uf, przez chwilę myślałem, że na szósty tom nie będę czekał, a jednak. Dobrze, że premiera już w grudniu. Pewnie, można by jeszcze dodać coś o zmianie stroju. Tak, ale po co. Mam nadzieję, że żółty kombinezon szybko powróci, bo zwyczajnie bardziej mi się podoba. Acha, jeszcze jedna sprawa. Polecam czytanie serii od początku, wątki przyjemnie ewoluują. Natomiast jeżeli wpadnie wam w ręce piątk,a tak, może przez przypadek, może jako (zdawałoby się) nieudany prezent, może akurat będzie w bibliotece jako jedyny tom, śmiało można czytać. Z tego miejsca brawa dla autora, nie poczujecie żadnych zgrzytów, czy niedopowiedzeń. Akcja jest tak poprowadzona, że nawet bez znajomości poprzednich tomów dowiedzieć się można wszystkiego, co trzeba. To tyle, Invincible powróci w grudniu!