Kosmiczna Odyseja – fani Mignoli wystrzeleni w kosmos

Twórcy komiksów (i nie tylko oni, przecież) szybko zorientowali się, że otwierając głowę, chwytając w żagiel kreatywności wiatr wyobraźni, można akcje swoich opowieści wystrzeliwać daleko, nawet w kosmos. Nieograniczonej eksploracji przeszkadzał nieco egocentryzm obywateli USA, bo Ci najczęściej twierdzą, że kryzys związany z najazdem na Ziemię dotyczy całego świata, czyli terytorium Stanów Zjednoczonych (albo któregoś z miast, np. Nowego Jorku). Niemniej powstało wiele historii dziejących się w zupełnie odrealnionych światach, czego Kosmiczna Odyseja jest żywym przykładem. Jak ja to uwielbiam, migoczące gwiazdy, piękne pustkowia, nieznane światy i dzikie cywilizacje.

kosmiczna odyseja

Mimo to jakoś nie paliłem się aby sięgnąć po Kosmiczną Odyseję. Rzadko czytam komiksy ze stajni DC, powiedziałbym, że od przypadku do przypadku, a tenże epos powstał w latach 1987-88, co zwiastowało, że na kartkach osiadło już nieco gwiezdnego pyłu, który zgrzytać będzie w zębach przy lekturze. No, ale widniejące na okładce nazwiska skusiły mnie skutecznie, niczym przeszkolony i bystry akwizytor handlujący encyklopediami. Jim Starlin, ojciec nieskończonych sag, z rękawicą na czele, a obok niego Mike Mignola, ojciec Hellboya i mistrz władania cieniem.

kosmiczna odyseja

Dobra, byłem naiwny niczym babcia pożyczająca wnuczkowi pół emerytury, skoro oczekiwałem, że Kosmiczna Odyseja zmiecie mnie graficznie. Właściwie to nie można było oczekiwać nawet lekkiego wstrząśnięcia. Także okładka, na której Darkseid wygląda niczym puszka z niebieskimi brzoskwiniami, nie dała mi do myślenia. Po pierwszym z czterech zeszytów serii byłem zdruzgotany. Sztywna fabuła idąca w parze z nudnymi jak pomidorowa z ryżem rysunkami.

kosmiczna odyseja

Nie gardzę komiksami od DC z zasady, ale chyba jednak wolę Marvela. Tylko popatrzcie co Starlin wyprawiał po obu stronach barykady. O ile bardziej ekscytująca jest Rękawica Nieskończoności od (za przeproszeniem) pudełka matki. Jak nudno to brzmi, gdy całe życie we wszechświecie zagrożone jest przez Antyżycie. Jak drętwo wybrzmiewają teksty w stylu „Starfire jest wojowniczką. Pochodzi z wojowniczej rasy”. Ekhem, stereotyp wskazujący, że komiks to infantylne medium, nie zbudował się sam.

kosmiczna odyseja

Dobra, pierwszy zeszyt to porażka, co z pozostałymi? Dalej jest trochę lepiej. Mignola łapie trochę wiatru w żagle, zwłaszcza rozkładówki mogą się podobać. Pod koniec nawet pojawia się trochę operowania cieniem, a narracja przejmowana jest przez sekwencje kadrów. Także i Starlin podrzuca kilka powodów, dzięki którym uważam, że obcowanie z Kosmiczną Odyseją to nie był do końca stracony czas. Dość emocjonująco wyszło zwłaszcza zjednoczenie Etrigana ze swoim ludzkim nosicielem. Sroga pomyłka Green Lanterna nakręcona przez zbytnią pewność siebie też jest całkiem całkiem. No i jeszcze żart z martyrologii Gacka włożony w usta Supka: „Kto Ci powiedział, że Batman jest normalnym człowiekiem?”. Więcej takich rzeczy tu było trzeba.

I tak, Kosmiczna Odyseja to mocny średniak, pręży momentami muskuły, ale ponad poziom przeciętności nie wybija. Zabieg stary jak All Winners Squad (taki odpowiednik Avengersów ze Złotej Ery) polegający na rozesłaniu najpotężniejszej drużyny wszechświata w parach, aby grać w kosmiczne kółko i krzyżyk, kto pierwszy połączy trzy punkty, ten wygrywa, może jeszcze kogoś emocjonuje. Mnie nie bardzo.

kosmiczna odyseja

Prawdopodobnie należy docenić historyczny aspekt Kosmicznej Odysei. Z dzisiejszej perspektywy kolaborację Starlin/Mignola śmiało można by nazwać all star bandem. Historia ma spory rozmach, najpotężniejsi bohaterowie ze stajni DC (tak, Batman też się do nich zalicza) stają ramię w ramię z Darkseidem, co też nie często się wydarza. I jeszcze otwarcie na szerokie, kosmiczne horyzonty. Jeżeli nawet Kosmiczna Odyseja nie trzęsie samą swoją treścią, to otworzyła bramy do tego, aby się działo.

kosmiczna odyseja

Ten komiks Starlina to niestety tylko taki relikt przeszłości. Od czasu jego powstania dużo się w komiksach zmieniło, jeśli chce się poczytać galaktyczne rozpierduchy, to jest z czego wybierać. Standardy graficzne przeskoczyły kilka epok i gwiezdny pył świeci teraz dużo jaskrawiej niż kiedyś. Mimo że nie zaliczam komiksów z lat 80. do ramot (są dużo starsze historie), to jednak jak na dzisiejsze standardy rysunki Mignoli rażą minioną epoką. To warto, czy nie warto? Niech będzie, że wchodzisz na własne ryzyko.

Sylwester

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji

Share This: