Moebius. Arzach. Szalony erektoman. Wakacje majora
Poznawania twórczości jednego z komiksowych mistrzów w trybie od tyłka strony ciąg dalszy. Po albumie z Kronikami metalicznymi i Chaosem (więcej tu – klik) wciągnąłem kolejny album, zatytułowany Moebius. Arzach. Szalony erektoman. Wakacje majora. Trochę może i wstyd, że nie znam najważniejszych dzieł Jeana Girauda, ale może lepiej późno niż później. Zresztą autor w tym albumie pokazuje nawet swoje cztery litery, więc czuję się usprawiedliwiony.
Co w artykule?
Zboczenie z głównej trasy
Jean Giraud dopracowywał swój styl do perfekcji w Blueberrym, ale to pod pseudonimem Moebius mógł puścić wodze artystycznej wyobraźni, popróbować różnych narracji, zahaczyć o humorystykę, albo nawet i erotykę, oraz skierować się w stronę science fiction. Czuć bawienie się formą, tworzenie dla czystej przyjemności i odkrywanie pokładów kreatywności. Na pytanie, czy substancje psychoaktywne pomagają w tworzeniu, autor odpowiada wymijająco, że po nich nie da się nie tworzyć.
Album podzielony jest na trzy części, każda ze wstępem autora, ale oprócz tytułowych, czy pod tytułowych opowieści zawierają też inne, czasem bardzo krótkie historie. I tak, zanim na scenę wleci Arzach, przez pierwszą planszę przejeżdża sam Giraud z Claudine (pierwszą żoną) w swoim aucie, kierując się w stronę Le Mans. Zboczenie stworzone dla magazynu Pilote zgrywa się z zaplanowaną zmianą konserwatywnego charakteru czasopisima. Zwyczajną z początku historyjkę można odbierać jako pokazanie, co się dzieje, gdy pozwala się ponieść inspiracji, zamiast planu i sztywnego dążeniu do celu zboczyć z drogi. Historia to skręca w stronę realności, bo przecież jest to komiks tworzony na desce kreślarskiej, to odkręca się w stronę epickiej bitwy. Niemniej każdemu kadrowi autor poświęca bardzo dużo uwagi, kreseczkami z tej opowieści obdzielić by można resztę albumu.
To jak on się w końcu nazywa?
Arzach, ostatni z ptero-wojowników, zwany w poszczególnych epizodach Harzachiem, czy Arzakiem, a nawet Harzakciem (co za różnica, czyta się tak samo) to komiks (komiksy) w większości niemy i pokolorowany (oprócz pierwszego epizodu z sikaniem w miejscu publicznym i przyłapaniem przez policję). To towarzyszymy bohaterowi w podróży na pterodaktylu nad dziwnymi krainami (przy okazji powtarza się motyw podglądania przebierającej się kobiety), to czasem autor odchodzi w bok, aby dotrzeć dopiero po czasie do tego, co się dzieje z tytułowym bohaterem. Gdy pojawia się słowna narracja, oprócz podstawowych informacji, które można wywnioskować z ilustracji, nie za wiele dodaje, a wręcz zamazuje sens, co w sumie powtarza się i w innych historiach w tym albumie. Na koniec zaś pada „zgubiłem się”, tak to bywa, po udaniu się w nieznanym kierunku.
W Arzachu pojawia się nagość i elementy falliczne zauważalne w wieżach, czy wszędobylskich moebiusowskich kapeluszach. Co prawda sam autor wskazuje, że nie tworzył tych grafik specjalnie w tym kierunku, ale w efekcie nie da się tego zaprzeczyć. Zacząłem przez to trochę inaczej patrzeć na fantastykę, może to jest zwykła nadinterpretacja, ale to, co zobaczyłem przy okazji na rysunku statku kosmicznego z Gwiezdnego dziecka to już nie odzobaczę. W Szalonym erektomanie rozwijane są elementy erotyczne, choć wyprowadzone z humoru, zaczynając od nieopanowanej i niechcianej erekcji. To opowieść, która ma warstwy i gdy stateczek wystrzeliwuje z wody w pionowym kadrze, można się domyślać, że autor ma co innego na myśli. Pokrętło z abstrakcją znowu jest przekręcane i odkręcane, by na końcu można było wyprowadzić zakończenie bez puenty. Ot „dziwna historia”.
Nad przepaściami absurdu
Aha, Szalony erektoman rozgrywa się tylko na nieparzystych stronach, na parzystych następuje sekwencja mężczyzny, który ulega deformacji, aż ze starej formy tworzy się coś nowego. Przypomina mi to trochę zmiany w aparycji naczelnika nieba w Powrocie Lobo. W takt rozsiewania chaosu przez Czarnianina po boskiej krainie, urzędnik zmieniał się i deformował coraz bardziej. Wygląda to na mocną inspirację ze strony twórców, czyli Granta, Giffena i Bisleya (nie wiem, który najbardziej, może i wszyscy, może nawet żaden).
Wakacje Majora to zbiór krótkich, czasem tworzonych do szuflady krótkich historyjek. W różnych stylach i o odmiennym nastroju. Od humorystycznej jednoplanszówki z krwiożerczym płaszczem, postrachem kieszonkowców, przez polowanie na fotografującego wszystko wkoło w trakcie swoich wakacji Francuza i rozważania, jak poradzić sobie podczas długich, kosmicznych podróży, aż po auto-wywiad z autorem, w którym dochodzi do zmierzenia się ze sobą z przeszłości, jak i wydobycia swoich pierwszych prac. Pewnie twórców, którzy chcieliby swoje wczesne rysunki zamknąć w starej skrzyni i utopić w oceanie jest więcej, ale jak wiadomo, rynkiem rządzą inne prawa, jak coś ma potencjał sprzedaży, to nadaje się do publikacji.
To nie jest album dla każdego, raczej dla tych, którzy chcą poznać „pozostałe” prace mistrza, albo znudziło im się czytanie przewidywalnych historyjek. Moebius często używa szalonych sekwencji, balansując nad przepaścią abstrakcji. Bawi się medium, czuć, że niektóre z tych historyjek powstały dla relaksu, albo dlatego, że mogły. Narracja czasem zwyczajnie nie ma sensu albo w tekstowych polach zamieszczane są opisy, co tu tak naprawdę powinno się znaleźć. Uwolniona, nieposkromiona kreacja. Bardziej ciekawostka, ale fakt, że wyborna.
Scenarzysta: Moebius
Ilustrator: Moebius
Tłumacz: Maria Mosiewicz
Wydawnictwo: Egmont
Seria: Mistrzowie Komiksu – Exclusive
Format: 215×285 mm
Liczba stron: 168
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor