Venom. Tom 2 – tak samo dobry, jak poprzedni?
Wydany u nas w zeszłym roku Venom Donny’ego Catesa był jedną z ciekawszych pozycji, jeśli chodzi o komiks superbohaterski. Scenarzysta z dużą gracją wgryzł się w świat symbiontów, nadając przy tym Eddiemu Brockowi niespodziewanej głębi, dzięki czemu była to w końcu pełnowymiarowa postać, której dalsze losy aż chciało się śledzić. Jak ma się zatem sytuacja z Venom. Tom 2?
Tegoroczne wydanie przede wszystkim charakteryzuje się odmienną formułą względem pierwszego tomu. W tym zbiorze Donny Cates nie jest już jedynym scenarzystą, a poszczególne wątki nie są ze sobą tak mocno powiązanie, jak w poprzedniku. Zaczynamy bowiem od zeszytu Ve’nam, skupiającym się na starciu symbionta z Wolverinem, potem przechodzimy od tie-inu Wojny Światów, kończymy zaś na szeregu wydarzeń prowadzącym do odrodzenia największego przeciwnika Venoma – Carnage’a. Całość Venom. Tom 2 ma więc bardziej fragmentaryczny charakter, co stanowi różnicę w zestawieniu z pierwszym tradem, który to stawiał na zwartą historię.
Zmiana koncepcji to jedno, ale jak ma się do tego jakość tych opowieści? Różnie, ale zacznijmy od początku. Jak już wspomniałem, pierwszy zeszyt tego zbiorczego wydania opowiada o perypetiach Logana i wojska na tajemnej wyspie, w której zalęgli się przybysze w postaci symbiontów. Szczerze mówiąc, było to kompletnie nijakie i nic już nie pamiętam z tego zeszytu. Wiecie, taki typowy do bólu Marvel, w którym akcja i charyzma bohatera ma przysłonić niedostatki fabularne, ale w dużej mierze trudno się do czegoś przyczepić, kiedy kolejne kartki przelatują nam wartko przez palce. Problem właśnie leży w tym, że niby się czytało sprawnie, niby dało to trochę rozrywki, ale w dużej mierze ta bezrefleksyjna naparzanka nie zostawia po sobie niczego szczególnego.
Dalej mamy do czynienia z fragmentem szerszego marvelowego eventu pt. War of the Realms i tu też mam na starcie niemały zgrzyt. Nie czytam eventów, niespecjalnie mnie do nich ciągnie, a ten udział Venoma i Brocka w Wojnie Światów niespecjalnie zmienił moje nastawienie. Przede wszystkim jesteśmy wprowadzeni w wir wydarzeń, który -jeśli nie czytaliśmy całego eventu- niespecjalnie będzie nas angażował. Bo co kieruje Malekithem, który jest tu antagonistą? Czemu najechał Ziemię? Mam nieodparte wrażenie, że ten wątek jest tu wprowadzony tylko po to, aby na końcu czytelnik wiedział, że Brock jest pozbawiony Symbionta, co będzie dalej rozwijane w kolejnych zeszytach.
Muszę jednak oddać sprawiedliwość Cullenowi Bunnowi, ponieważ scenarzysta robi co może, aby utrzymać czytelnika przy lekturze za sprawą monologów Eddiego Brocka, które stanowią komentarz do wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Mogą nam się odpalić wspomnienia z pierwszego tomu, który przecież skupiał się na problemach osobistych Eddie’go. Venom. Tom 2 również podejmuje te tropy, ale zdecydowanie nie zagłębia się w nie tak mocno, jak ubiegłoroczny zbiór.
Kolejne zeszyty to danie główne tego wydania, jakim niewątpliwie jest powrót Cletussa Kasady. W Cult of Carnage idzie się dopatrzyć inspiracji prozą Lovecrafta (kłania się tutaj „Widmo nad Insmouth”), a sam zeszyt stanowił miłą odmianę po poprzednikach. Przede wszystkim rzuca się w oczy dużo klarowniejsza fabuła i umiejętnie nakręcana atmosfera niepokoju, przywodząca na myśl wyżej wymienione dzieło Samotnika z Providence. Kult Knulla, boga symbiontów, który chce wskrzesić na nowo Carnage’a metodami równie absurdalnymi, co przerażającymi, to strzał w dychę.
Makabryczna sceneria nie zdarza się w Marvelu zbyt często, a tu nie dość, że jest ona zrealizowana dobrze, to i ma ona swoje uzasadnienie w fabule. Nie mamy więc do czynienia z tanim szokowaniem, aczkolwiek ta historia traci nieco impet w kolejnych zeszytach i to wprowadzenie oferuje zdecydowanie najwięcej pod względem samej jakości. Tak czy inaczej, Venom. Tom 2 zyskuje, kiedy przebolejemy pierwszą połowę tego wydania i skupimy się na walorach, które oferują zeszyty od Cult of Carnage.
Drugi tom ukazuje nam również motyw utraty symbionta, który to jest parokrotnie przyrównywany do bólu fantomowego po utracie kończyny. Brock (i nie tylko on) boryka się z cyklicznymi koszmarami na jawie, w których to widzi cały czas postać symbionta, gadającą do niego różne obłąkane dziwactwa. Bohater ma cały czas poczucie, że symbiont w nim siedzi i nie rozstaje się z nim ani na krok, co jest boleśnie weryfikowane na każdym kroku. Muszę przyznać, że jest to wątek, który zostawił mnie z pewnym niedosytem.
Po tych wszystkich rozwodnionych wątkach, które stanowią niestety dużą część tego trade’u, chciałoby się częściej obcować za takimi rozwiązaniami, które wybijają się na tle reszty. To, co jednak dostaliśmy, poniekąd spełnia swoje zadanie. W pewnym momencie sami możemy się nawet zastanawiać, co jest wymysłem bohatera, a co czymś, co rzeczywiście wydarzyło się w komiksie. Jak już wspomniałem, ów wątek nie jest eksploatowany tak mocno, jakbym sobie tego życzył, jeśli jednak Venom. Tom 2 próbował mnie czymś mocniej zaangażować, to jest jeden z niezaprzeczalnych atutów tego wydania.
Podsumowując, Venom. Tom 2 to wciąż niezła rozrywka, mająca przy tym swoje problemy związane przede wszystkim z przymusowym angażem Eddie’go Brocka w Kolejne Wielkie Wydarzenie Marvela, w wyniku którego idzie nieco stracić zainteresowanie tą postacią. Jeśli jednak dacie szanse kolejnym zeszytom, to dostaniecie całkiem udaną historię o powrocie Carnage’a, która mimo swoich słabostek, zostawia po sobie względnie pozytywne wrażenia.
Scenarzysta: Cullen Bunn, Donny Cates
Ilustrator: Iban Coello, Danilo S. Beyruth
Tłumacz: Zofia Sawicka
Wydawnictwo: Egmont
Seria: Venom (Marvel Fresh)
Format: 167×255 mm Liczba stron: 256
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor