Grzech Pierworodny to bardzo istotna pozycja, biorąc pod uwagę inne ukazujące się u nas tytuły Marvela. Kolejny z wielkich eventów, którymi zasłynęło wydawnictwo, diametralnie zmienia komiksowe uniwersum. Zbieranina najpopularniejszych superbohaterów tym razem bierze udział w wielkim śledztwie. Spoiler: Watcher nie żyje.
Grzech pierworodny decydentów Marvela
Dom Pomysłów zdaje się od czasów pierwszego Secret Wars praktykować w kółko ten sam schemat. Przepis na sukces bowiem jest prosty, wystarczy fabularnie zebrać najpopularniejszych bohaterów z różnych serii i wydać to w pojedynczej historii. Każdy taki crossover ma wszak być tym największym, najważniejszym, po którym nic już nie będzie takie samo. W dodatku (czy też raczej docelowo) ma on za zadanie przyciągnąć czytelników poszczególnych tytułów i zachęcić ich do lektury nowych komiksów, w których kontynuowane będą wątki przedstawione w wielkim evencie. Jestem pełen szacunku dla twórców takich scenariuszy, w tym Jasona Aarona, autora odpowiadającego za Grzech Pierworodny. Sensowne powiązanie ze sobą losów pstrokatej menażerii Marvela to nie lada wyzwanie. Tym razem zginął Watcher, tajemniczy byt obserwujący od zawsze ziemską ewolucję i znający wszystkie sekrety mieszkańców naszej planety. Kto go zabił? To mało istotne, przynajmniej biznesowo. Ważniejsze jest to, że oprawca ma teraz w posiadaniu ogromną wiedzę Watchera, wiedzę o naszych ulubionych postaciach rzecz jasna. Wiedzę przełomową, zmieniającą nasze postrzeganie bohaterów i ogólnie wiedzę, która zburzy dotychczasowy porządek komiksowego świata. My, jako czytelnicy, z biegiem opowieści tę wiedzę posiądziemy. Przynajmniej te jej fragmenty, które będę potencjalnie zdolne nakłonić nas do kupna kolejnych albumów. Jakże genialny to jest pomysł! Przedsiębiorcze połączenie sensownej fabuły z interesem firmy. Serio, szanuję. Grzech pierworodny jest dobry, tylko ten biznesowy aspekt może niektórych odpychać.
Co za dużo to niezdrowo
Lekturę zaczynamy od króciutkiej historii Oto Watcher, narysowanej tak oldschoolowo, że aż miło. Dalej mamy zeszyt Kim jest Watcher?, będący jednocześnie losową opowieścią o Novie (vide zachęcanie do innych serii) z równie przyjemnymi rysunkami, ale już bardziej współczesnymi. Potem mamy osiem zeszytów, które są wizualnym zamachem na odbiorcę. Normalnie cieszyłbym się z hiperszczegółowości szkiców, ale w tym wypadku jest ona przytłaczająca. Jeśli w tym komiksie coś wybucha, kruszy się, wylewa, iskrzy – możemy liczyć na zawrót głowy. Ruiny i maszyneria Avengersów czy Watchera są narysowane ze zwyrodniałą wręcz drobiazgowością, ilość kabelków i przycisków zaskakuje. Nieistotny dym w tle próbuje za wszelką cenę przykuć naszą uwagę starannie kłębiąc się jako żywy. Postacie w kosmicznych kombinezonach wyglądają jakby miały na sobie misternie ozdoby z folii aluminiowej, a na plecach nosiły miniaturowe fabryki. Ponadto nader często spacerują po pobojowisku będącym w zasadzie gigantycznym stosem desek, z których każda ma swoją odrębną historię. I to wszystko naprawdę mogłoby zagrać in plus, gdyby nie…
Spisek światła i kadrów
Oświetlenie na rysunkach Deodato i Martina jest chyba halogenowe. W dodatku pada z wielu stron jednocześnie, a czasem zdaje się mieć źródło we wszystkich pierwszoplanowych obiektach. Paradoksalnie jednak rysunki są za ciemne. Kolory są strasznie blade, bez wyrazu, a zamiast ciemniejszych barw na nieoświetlonych elementach mamy czerń. Tak więc łopocząca na wietrze peleryna Thora wygląda jak płachta zszyta z czarnych i czerwonych skrawków materiału. Dodatkowo kontury często z niewiadomych przyczyn są białe, albo w ogóle ich brak. To chyba wina tego mocarnego światła… Bohaterowie jarzą się więc wewnętrznym blaskiem i nawet w ciemniejszych sceneriach są dobrze widoczni, jak wycięci z papieru i wklejeni w tło (wspomniane białe obwódki potęgują to wrażenie). Kadrowanie z kolei jest w wielu miejscach zaprojektowane według niezrozumiałego dla mnie pseudoawangardowego zamysłu. Na pojedyncze kadry, szczególnie te większe, często nałożone jest kilka pionowych i kilka poziomych kresek. Tych kadrów jest zatrważająco dużo, a część z nich przedstawia np. tylko fragment podłogi, łokcia, a czasem, o zgrozo, w zasadzie nic. Grzech pierworodny opowiada obrazem, ale gdyby klasycznie traktować poszczególne kadry jako elementy logicznej sekwencji, byłaby to przydługa opowieść z mnóstwem niepotrzebnych przerw na oglądanie losowych szczegółów, nieba, podłoża, itd. Mogłoby to rewelacyjnie sprawdzić się w historii o Doktorze Strange’u podróżującym po innych wymiarach (dowodem jest kilka scen), ale nie tutaj.
Pościg za sensacją
Marvel próbuje po raz kolejny złapać czytelnika w pułapkę śledzenia przełomowych wydarzeń. Zachęcam, jeśli nie odstrasza Cię ten stary chwyt marketingowy, ani nie przeszkadza Ci bezsensowne kadrowanie i gra światła na większości stron. Fabuła, jak już wspomniałem, jest dobrze skrojona. Nie da się też ukryć, że Grzech Pierworodny niesie pewne rewelacje na temat uniwersum, a finał jest fantastyczny. Poszczególni bohaterowie na tropie tajemnicy zachowują się co prawda trochę dziwacznie. Nie do końca jasne jest, dlaczego nie mogą się lepiej zorganizować w celu odkrycia prawdy. Jednakże obserwowanie gonitw, sporów i podążanie za domysłami superbohaterów (jak chaotyczne by nie były) daje sporo frajdy. Grzech Pierworodny polecam zatem oddanym fanom Domu Pomysłów. Bardziej okazyjnym czytelnikom radzę przekartkować album przed zakupem, warstwa graficzna może być udręką, jeśli komuś nie podpasuje. Artyści rzadko rezygnują w tym albumie ze wspomnianej pseudoawangardy.
Konrad
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.