Invincible tom 6

Aleś Ty mroczny… na pewno nie jesteś z DC? Tak w swojej drugiej kinowej części zrecenzował Deadpool jednego ze swoich głównych komiksowych towarzyszy, jakim jest Cable. Rzut na okładkę Invincible tom 6, uf, nadal widnieje na nim etykieta wydawnictwa Image, nie zaś stajni Batmana i Supermana. Skąd ten wywód? Tomik, który trzymam w ręce, owinięty jest w czarną barwę (do tej pory były same jaskrawe kolory), która współgra z ciemną wersją kostiumu bohatera i nomen omen diabelską liczbą sześć. Scenariusz tego tomu też zalicza depresyjną formę, ściągając bohaterów w wyjątkowo ponure terytoria. Głównie za sprawą ogromu ofiar w ludności cywilnej w pierwszej połowie tomu, ginie też jeden z superbohaterów trzeciego planu. Lekko klaustrofobicznie, choć Miracleman to nadal nie jest.

Invincible tom 6

Zeszyt numer 60 przynosi nam epicki crossover, którego przesłuchy mogliśmy wyczuć w poprzednich odcinkach. Stary dobry znajomy, którego uznawano za zmarłego, ściąga do świata naszego bohatera jego złe wersje z równoległych uniwersum. Efekt takiego zabiegu jest katastrofalny. Bitwę takiego rozmiaru spokojnie można by rozciągnąć na olbrzymie wydarzenie, zapychając cały szósty tom. Co robi Kirkman? Kompresuje rozpierduchę w jeden zeszyt!

Tempo akcji przypomina mi nieco koncerty organizowane w latach 90. w warszawskim Remoncie. Jako że na co dzień były tam studenckie dyskoteki, oprócz standardowych świateł zainstalowany był tam też stroboskop. Podczas gdy na scenie prezentowały się takie perełki jak Limbonic Art, Hate, Christ Agony czy Lux Occulta, oczom ukazywały się migawki z przelatujących ciał i łopoczących czupryn. W ten to sposób w Invincible tom 6 przelatuje nam w błyskawicznym tempie crossover, zahaczając leciutko o inne postacie z wydawnictwa Image, na chwilę pojawia się też Spawn!

Invincible tom 6

Po zażegnanym kryzysie na Ziemię dociera kolejny Viltrumianin, który rękę mógłby sobie podać z samym Thanosem (chodzi mi oczywiście o sposób przyodziewania tylko jednej z rękawiczek). Tempo mordobicia nie słabnie, choć może nie jest aż tak błyskawiczne jak w pierwszym zeszycie Invincible tom 6. Do zilustrowania dynamicznej akcji służy scenarzyście specjalna konstrukcja kadrów rozpinana na kolejnych stronicowych parach. Zamach z lewej strony, cztery szybkie ciosy na środku i konsekwencje uderzeń z prawej strony. Przyjrzyjcie się, znajdziecie takie ilustracje nie raz w tym tomie! Co do samego Conquesta, przyznam że to mój ulubiony Viltrumianin czystej krwi (prawdziwy badass!), wiadomo, wolę mieszańców takich jak Oliver, który, nawiasem mówiąc, akurat odsuwa się lekko w cień.

Invincible tom 6

Bardzo interesująco rozegrana jest w tym tomie Eve, choć schemat z pierwszej połowy omawianego woluminu zna każdy, który choć trochę czytuje komiksy superbohaterskie. W głowie dziewczyny przed laty ustawiono mentalne bariery blokujące jej moc. Bohaterka ginie w walce, w wyniku szoku spowodowanego przez ogromne cierpienie uwolniona energia przywraca rudowłosą piękność do życia. Od tej pory moce Phoenix, eeee tzn. Atom Eve nieco szwankują. To jednak nic, z kłopotami, w które scenarzysta wpycha bohaterkę w drugiej części Invincible tom 6. Te są dużo bardziej przyziemnej natury, takie w które mógłby wpaść każdy z nas.

Invincible tom 6

To oczywiście nie wszystko, wspomnę jeszcze tylko o szwindlach Emila i inwazji mózgonogów. Nie będę opisywał pełnej fabuły, bo wtedy bez sensu będzie sięganie po ten komiks, a naprawdę warto. Aby się dowiedzieć, ile się dzieje w omawianym komiksie, wystarczy rzut oka na okładkę. Jest ona swoistym spisem treści, opowiadając po krótce, o czym można w środku przeczytać. No cóż, na twardej oprawie zgromadził się mały tłumek, o czymś to świadczy. Na końcu tego tomu Kirkman kreśli granicę, kończąc wiele wątków i przygotowując czytelnika na epickie wydarzenie, jakim będzie wojna z Viltrum! To (prawdopodobnie) już w następnym, białym tomie, choć mnie osobiście bardziej interesuje, co się stanie dalej z Eve.

Paint me like one of your french girls

Na koniec dodam coś o kresce. Ryan Ottley robi świetną robotę, którą traktuję już jako pewnik. Szkice tego rysownika tak bardzo stopiły się w moim umyślę z Invninciblem, że dopiero jak za deską zasiada inny twórca, zaczynam odczuwać dyskomfort. Cory Walker najpierw w połowie tomu łapie za ołówek, wywołując lekkie wrażenie, że jest coś nie tak z rysunkami. Później zaś dogrywa codę do Invincible Returns 1. Gdy wydaje się, że wszystko jest już powiedziane, rysownik ilustruje podsumowanie dotychczasowych starć Invincibla z innymi Vilutrumianami, rozpoczynając od Omni-mana, a na Conqueście kończąc. To tyle, co prawda nie wszystko mi w tym tomie się podoba, zwłaszcza przerysowane zachowania rodziców Eve, niemniej na siódemkę czekam z niecierpliwością!

Sylwester

Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji

Przygodę z serią Invincible zacznij od pierwszego tomu!

Share This: