Invincible. Tom 10 – strzał w dziesiątkę!
„Napiszę list otwarty do prezesa Drogi Mlecznej”. Niech przyzna Robertowi Kirkmanowi nagrodę za zasługi dla całej galaktyki. Da mu medal, najlepiej wykuty w sercu czarnej dziury. Invincible. Tom 10 to strzał w dychę, autor Żywych Trupów nie zawodzi i tym razem. Kolejny raz dostarcza rozrywki w najlepszym kalesoniarskim stylu. Uwaga, możliwe spoilery!
Zaraz, zaraz. Czytasz komiksy? „Komiksy są głupie!”. Zwłaszcza te o superbohaterach. Napompowany nadludzkimi mocami heros nie może wnosić do serii nic emocjonującego. Skoro nic mu się nie stało przez setkę odcinków to i najbliższe piętnaście przeżyje, a przecież Invincible tłumaczy się jako Niezwyciężony, także w samym przydomku bohatera, jak i w tytule komiksu otrzymujemy potężny spoiler do każdego tomu, każdego pojedynku, każdego zagrożenia, każdego problemu.
I rzeczywiście! Mark Grayson pochodzi z rasy Viltrumian, dysponujących siłą bliską takiego Supermana. Potrafią też latać, ale jako lud zdobywców ich celem jest wrogie przejęcie Ziemi i uczynienie z ludzi niewolników. Tak to przynajmniej było na początku serii, od tego czasu wiele się pozmieniało. Wiadomo, że Invincible nie zginie, ale Robert Kirkman strasznie uprzykrza mu życie. Jako że Mark jest półkrwi, to i jego problemy są mieszane. Superbohaterskie tłuczenie złoli przetykane jest troską o przyziemne sprawy, takie jak oczekiwanie na narodziny córki. Jest to tak genialnie wyważone, że nie ma mowy o infantylności, znanej z wlekących się w nieskończoność serii.
Robert Kirkman to drań. Dziewiąty tom zawiesił paskudnie nad przepaścią, a i tym razem jest bardzo podobnie. Już bym chciał jedenastkę, której na razie w zapowiedziach nie widać. Po lekturze omawianego tomu aż kręci się w głowie. Tempo jest zawrotne, a akcja tak wciąga, że piętnaście zeszytów połknąłem na dwa razy. Nie jest zaskoczeniem, że Mark wykaraskał się z tarapatów, w których autor zostawił go ostatnim razem (i zajęło mu to tylko jeden zeszyt!). Invincible powraca z nieudanej „przygody” w równoległej rzeczywistości, ale na Ziemi czeka na niego masa problemów. Raz, że Robot, genialny wynalazca uznający siebie za zbawcę świata, właśnie przejmuje nad nim władzę w celu utworzenia idylli. Dwa, że Atom Eve jest wściekła jego wielomiesięczną nieobecnością i karze mu się wynosić. I wtedy to dzieje się coś, przez co zbierałem szczękę z podłogi, bo Invincible… zostaje zgwałcony przez przedstawicielkę rasy Viltrumian.
Przez kolejne odcinki czuć paskudną, ropiejącą ranę na duszy Marka. Całkowicie wierzę w schemat zachowania ofiary rozpisany przez Kirkmana. Wstyd, zmieszany z wyrzutami sumienia. Tuszowanie sprawy, udawanie, że nic się nie stało. Odwracanie wzroku, unikanie stresujących sytuacji. Eve ma głowę na karku i orientuje się w końcu, że coś jest nie tak, a jej wsparcie jest bezgranicznie piękne i urzekające. Tu zdaje się tkwić największa siła serii, mimo że bohaterami są herosi o boskich mocach, autor sprowadza ich do parteru, ukazując to, że czują tak jak ludzie. Dobrze widać to po warstwie graficznej, zwłaszcza po rozkładówkach. Obok ilustracji z epickimi bitwami pojawia się duży rysunek pokazujący córkę Eve i Marka. Dla każdego rodzica to rozczulający widok.
W kwestii mordobicia, choć wypadałoby lepiej to określić mieleniem mięsa, najważniejszym z całego wolumenu jest pojedynek Battlebeasta z regentem Thraggiem, skazanym ostatnio na wygnanie. Epicka klepanina trwa cały dziesiąty tom i przypomina trochę machanie czerwoną flagą pomiędzy innymi wątkami. Nie jest to nic nowego, seria kojarzy mi się z krwawych starć, tym razem też jest ich całkiem sporo. Przejęcie władzy nad Ziemią przez Robota odbywa się w szybkim stylu i wśród rubinowych eksplozji. W wyniku przewrotu Cecil Steadman zostaje zdekapitowany (zarówno z funkcji państwowej, jak i fizycznie), a noga Eve zostaje brutalnie wyrwana. Zabawa w konwenanse? Nieeee, to nie tu.
Bardzo lekko czyta mi się Invincibla, jest to żywy dowód na to, że nie wyrosłem z komiksów superbohaterskich. Robert Kirkman z resztą celuje w takich typów jak ja. Ot, w dzieciństwie zaczynali od Spider-Manów, czy Batmanów, a teraz też by sobie poczytali przygody kalesoniarzy. Stare nerdy często pozakładały już swoje rodziny, także treść musi być odpowiednio dopasowana. Do finału coraz bliżej, choć tempo wydawnicze ma zwolnić przez niezadowalającą sprzedaż. Trudno mi to skomentować, dla mnie Invincible jest w tej chwili na kalesoniarskim topie, jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to powinniście się wstydzić. Od którego tomu zacząć? Najlepiej od pierwszego, o którym TU!
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za egzemplarz do recenzji.