Black Beetle. Bez wyjścia – Black Beetle rusza na miasto
Akcja komiksu Black Beetle. Bez wyjścia dzieje się w 1941 r. i, tak jak wszystko w tym komiksie, jest to przemyślany wybór. Patrząc na oś czasu, superbohaterowie pojawili się kilka lat wcześniej, Batman rozwiązywał kryminalne zagadki od 1939 roku, Superman przecinał niebo nad Metropolis od 1938 roku, a wybuch II wojny światowej spowodował pojawienie się wszelkiej maści kalesoniarzy obleczonych w sztandar Stanów Zjednoczonych, czego Kapitan Ameryka jest najbardziej znanym przykładem. Po co sięgać do zamierzchłej historii komiksowej, skoro Black Beetle pojawił się stosunkowo niedawno, bo w 2006 roku? Ano, bo nie byłoby go, gdyby nie te stare zeszyty, które dziś rzadko kto czyta.
Czy ciemno, czy jasno – Black Beetle rusza na miasto
Ciśnie mi się też inna analogia. Nie byłoby współczesnej muzyki metalowej, djentów, mathcorów i innych wyewoluowanych stworów, gdyby nie Black Sabbath. Z okazji 50-lecia ich drugiego albumu, Paranoid, przeczytałem urocze stwierdzenie. Pewien dość znany dziennikarz muzyczny (który, nawiasem mówiąc, lubi też komiksy), wspominał, że gdy usłyszał w dzieciństwie ten krążek ekipy Iomiego i Osbourne’a, brzmiał on w jego uszach nieco archaicznie. Muzyka, jak wiele produktów kultury masowej, ciągle się zmienia, otwiera na nowinki technologiczne. Konkluzja wywodu zawiera stwierdzenie, że dzisiaj Paranoid brzmi bardzo nowocześnie, najprawdopodobniej z powodu trendu fascynacji tym, co klasyczne. Tym, od czego to wszystko się zaczęło.
Trop klasycznego komiksu Złotej Ery jest dość istotny, aby docenić Black Beetle. Bez wyjścia. Z okładek przebija jeszcze coś, jeszcze starsza forma narracji w postaci pulpowej opowieści, która wyziera z grafik. Te napisy, czcionki, hasła zapowiadające suspens i kryminał, bardzo popularne w czasopismach w latach 20. XX wieku w Stanach Zjednoczonych (no bo gdzie indziej). I rzeczywiście, środek komiksu pozostaje spójny z okładkami, tyle że ilustracjom Francesca Francavilli daleko do (czy bardziej trafnie: od) starych komiksów z lat 40., które jednocześnie naśladowały, jak i wypychały z rynku czasopisma pulpowe.
Słowo klucz do połączenia referencji to klimat. Ilustracje nie zamykają się w sztywnych sześciu, ośmiu ramkach na stronie. Każdy obrazek nie jest też dosłownie skomentowany przez lektora, ale przyznam, że chciałbym aby napisy czytał mi taki głos, jak ze starych kaset VHS. Oprawa graficzna jest dość nowoczesna, ale odnosi się do klasycznej szkoły tuszu, a przede wszystkim pozostaje stonowana, jeżeli chodzi o kolory. Zalewanie obrazka odcieniami tej samej barwy doskonale oddaje klimat kryminału, objętych wilgotnym cieniem uliczek, nadziewanego skupieniem tropienia złoczyńcy.
Black Beetle. Bez wyjścia – to trzeba lubić
Przyznam, że po prostu trzeba to lubić. Black Beetle. Bez wyjścia nie jest jakoś mocno fabularnie skomplikowany. Zawiera też trochę głupotek związanych z superbohaterami, w tym klasycznym wydaniu. Już rozdział zerowy, opowiadający o nocnej szychcie w muzeum razi przeciwników, a u zwolenników takiej formy rozrywki wywołuje uśmiech. Tylko pomyślcie, jak bzdurowaty jest sam artefakt, wydrążona jaszczurka. Jak bezmyślne wydaje się wyjaśnianie całej sprawy, w sytuacji, gdy w muzeum grasuje banda złodziei. Jak głupie by nie było powierzenie cennego przedmiotu osobie, którą nie dość, że przed chwilą się poznało, to jeszcze kryje się pod ogromnym ciemnym płaszczem (Batman? – eeee, nie) i maską z wielkimi, czerwonymi oczami. No bez sensu, ale my, fani kalesoniarzy to przecież lubimy, o ile oczywiście serwowane jest to z umiarem.
Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to wydanie w zbyt dobrym standardzie i nie piszę tego przez zbytnie malkontenctwo. Tylko popatrzcie, ile ten komiks by zyskał, gdyby wydany był na dobrej jakości offsecie, dobrze przenoszącym kolor, a nie na kredzie. Uroczo by to korespondowało z opowieściami pulpowymi, które wydawane były przecież na marnej jakości papierze, oby taniej i oby więcej. Tak mamy twardą oprawę, lśniące strony i przestrogę, by nie stawiać palca tam, gdzie pada cień. No, chyba że czytacie w rękawiczkach, to wtedy nie ma sprawy.
Francesco Francavilli to nie jest przypadkowe nazwisko. Tak przynajmniej krzyczą z megalomanii pulpowe hasła z okładki. Po chwili poszukiwań w internecie (tak radził Darwyn Cooke we wstępniaku) robi mi się nieco wstyd, bo ten włoski artysta figurował na liście płac zarówno w Marvelu (m.in. Black Panther. Man Without Fear), jak i DC (np. Detective Comics. The Black Mirror). Z drugiej strony takie pitolenie zabija przyjemność z czytania, a o to przede wszystkim tu chodzi. Nie rozkminiać, nie rozmyślać, nie fantazjować. Wskoczyć do fury superbohatera (szkoda, ale nie jest to czarny Żuk) i gnać za przestępcami. W radyjku niech gra Paranoid i nikomu nie będzie przeszkadzać, że ten chwytliwy kawałek został stworzony na trzech akordach.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Fotografia tuningowanego Żuka pochodzi z: ŹRÓDŁO.