Invincible. Tom 12 – To jest już koniec :(
No i niestety, to już koniec. Invincible. Tom 12 to ostatni gruby wolumen z przygodami Marka Graysona, kryjącego się pod niezwyciężonym, superbohaterskim przydomkiem. Robert Kirkman gasi światło w swoim warsztacie, ale wcześniej rozpoczyna porządki. Skrzętnie zamyka wątki, z szacunkiem odkłada swoje narzędzia na miejsce. Żal po ulubionej serii minimalizuje odczuciem, że tak jest pewnie najlepiej, mimo że nie miałbym zupełnie za złe, gdyby kontynuował. Poniżej możliwe spoilery, jeśli nie chcecie sobie psuć zabawy z finału, radzę być ostrożnym.
Robert Kirkman to mistrz! Kolejne tomy oddziaływały na siebie niczym okładziny kondensatora, gromadzące na sobie ładunek elektryczny. Autor używał oczywiście ładunku emocjonalnego. Nie mogłem się doczekać kontynuacji, a od poprzedniego, jedenastego tomu, trochę przyszło się naczekać. Przypomnijmy, Ziemią rządzi Robot, niby nie tyran, ale i tak wszystko śmierdzi utopią, w której ludzie żyją szczęśliwie, a nawet Viltrumianie pozakładali tu rodziny. Były Imperator Thragg ma oczywiście swój plan, w czym rasa obcych dorastająca w ekspresowym tempie, a żyjąca ledwie 9 miesięcy, ma mu dopomóc. Jak było widać na przykładzie nieodżałowanego Olivera, taki zabieg fabularny umożliwia wprowadzenie nowej postaci na łamy serii w ekspresowym tempie. Tym razem mówimy o całej armii hybryd.
To finał, więc Robet Kirkman idzie na całość, ustawia wszystkie niepokończone wątki na kursie kolizyjnym i doprowadza do wojny, ale tuż przed wyprowadza kilka swoich żartów z superbohaterszczyzny. Przywraca Markowi i Eve oryginalne stroje (TAK!), ale przy tym dowcipkuje z biegania po mieście półnagim. Nie mam tego za złe autorowi, wręcz przeciwnie, uwielbiam te jego zabiegi.
Może już wiecie, ale i tak to powiem. Jestem zachwycony ostatnim tomem Invincible’a, ale miejscami, tak mikroskopijnie, jestem jednak z deka zawiedziony. Najbardziej zrobiło mi się szkoda potomstwa Thragga spłodzonego na Traxie. Przepotężna armia, która miała być postrachem we wszechświecie, w starciu z pozostałymi Viltrumianami okazała się dość krucha. No ja rozumiem, że to tylko dzieci. Nadal odczuwam to jako pójście na łatwiznę ze strony Kirkmana, tak jakby przesadził z bilansem sił i postanowił to rozwiązać tak trochę na skróty. Potyczki, jak to już było na łamach tej serii, są mega brutalne, latają flaki, jest przebijanie przeciwników ręką, przepoławianie i dekapitacje, a ostateczny pojedynek odbywa się na powierzchni Słońca. Aha, tu jeszcze jeden mały minusik. Niech ktoś powie wreszcie rysownikom, że gwiazda naszego układu planetarnego nie jest żółta.
Nie wiem jak Wy, ale ja to sobie lubię popatrzeć na te wszystkie pojedynki, w których widać wreszcie jak to wygląda, gdy superbohaterowie używają swoich nadludzkich mocy, a nie tylko klepią się na pokaz. Żeby nie było, że jestem brutalem bez serca. Najbardziej lubię jednak, jak Robert Kirkman mnie rozckliwia. Przedstawił tak naładowaną emocjonalnie „śmierć Supermana”, że niemalże się rozpłakałem. Wszystko przez pociąganie za nitki o relacjach ojcowskich, w połączeniu z nieuchronną stratą. Słowa, które autor wkłada w usta Marka, niosą przeogromny ból i wierzę im tak bardzo, że zapominam o tym, że czytam komiks o kosmitach tłukących się w kosmosie.
W ostatnim zeszycie autor podkręca tempo tak bardzo, że gdyby się postarać, akcję z Invincible #144 można by rozciągnąć na kilka następnych tomów. Czy to na pocieszenie, czy to aby dać obu rysownikom pożegnać się z serią, dostajemy jeszcze kilka wątków, które niby robią wrażenie zakończonych, ale pozostawiają pole do popisu dla kreatywnego scenarzysty. Zwłaszcza jeżeli chodzi o Markiego, syna tytułowego bohatera poczętego siłą w dziesiątym tomie. Kirkman zatacza coraz większe kręgi i podrzuca tylko kilka faktów z życia chłopca i jego żyjącej z dala rodziny. Czy poczytałbym komiks z jego przygodami? Jeżeli tylko Kid Invincible wskoczy kiedyś na okładkę, to nie zawaham się przed zakupem.
Aha, Robert Kirkman przytemperował trochę moc wskrzeszania, jaką władała Atom Eve w poprzednim tomie, ale to może i dobrze. Dzięki temu śmierć, którą obserwujemy w Invincible. Tom 12, jest na poważnie i robi niesamowite wrażenie. To oczywiście nie wszystko, bo emocji dostarcza też Ursaal, bliźniaczka, która nieomal zabiła poprzednio Marka (zginął wtedy jej brat, Onaan – no sory, ale ksywa jest śmiechowa xD). Autor ma tu do opowiedzenia, jak silna jest moc przebaczania. Ta córka Thragga jako pierwsza orientuje się jakimi uczuciami (czy lepiej powiedzieć: ich brakiem) były Imperator darzy swoje potomstwo. Invincible. Tom 12 tak jak i Tom 1 zaakcentowany jest na czerwono, co daje czytelnikowi wyraźny sygnał zatoczenia okręgu. To koniec. Co by było, gdyby Superman nie starał się pomagać ludziom, ale pragnąłby opanować świat dla swojej rasy? Robert Kirkman odpowiedział bardziej niż wystarczająco.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji