Marvel Must-Have. Tom 2: Deadpool zabija Uniwersum Marvela
Deadpool to bohater inny niż inne, choć Rob Liefeld wzorował go na Spider-Manie. Joe Kelly dosypał mu do definicji składnika unikatowości za sprawą przełamywania czwartej ściany, zwracania się do czytelnika bezpośrednio i łamania wszelkich komiksowych konwenansów. W drugim tomie kolekcji Marvel Must-Have Deadpool zabija Uniwersum Marvela i co prawda robi to jako drugi w historii, bo pierwszy był Punisher, to nadal jest to komiks, który wyróżnia się na tle innych albumów z tego segmentu.


Co w artykule?
Deadpool na poważnie
W zasadzie spodziewałem się, że będzie to zwykły slasher. Deadpool niesie ze sobą sporo komedii i tony kąśliwego żartu, ale jak chce potrafi być też poważny, jak choćby w „Wojnie Wade’a Wilsona”. Tymczasem to całe wojowanie nasączone jest na poziomie meta. Cullen Bunn zakorzenił opowieść w dziesięcioleciach, w których bohaterowie poruszani niewidzialnymi nitkami tańczyli, aby bawić czytelników.


Nawet po kilku latach czytania superbohaterów można mieć dość. No bo jak brać na serio, nawet światowe czy galaktyczne kryzysy, skoro nikt oprócz Wujka Bena nie umiera na serio. Skoro nie można umrzeć, to co z tego, że nadepnie na kogoś Galactus albo Human Torch kichnie nieopatrznie w moją stronę. I tak wystarczy poczekać, bo w końcu nawet takie świętości jak Bucky wracają do życia. I rzeczywiście, z punktu widzenia czytelnika, w końcu się pragnie, aby zobaczyć, jak ten świat płonie.
Rycerz na krwawym koniu
I oto zjawia się on, rycerz na rubinowym koniu, czy tam Kucykpoolu. Wjeżdżając, wykrzykuje: „Ocalę nas przed niekończącym się cyklem kontynuacji”. Do wewnętrznego chóru głosów Wilsona, obok żółtych i białych, pojawia się czerwony, a wkrótce kartki spływają krwią. Jako pierwsza ofiarą pada Fantastyczna Czwórka, no bo przecież Srebrna Era zaczęła się od Fantastic Four #1 i szczerze? Rzeczywiście, to wszystko „wygląda boleśnie”.


Bardzo przykro ogląda się, jak Reed Richards umiera w spazmach na rękach swojej żony. Są co prawda lżejsze momenty, w których można się uśmiechnąć, jak choćby zmniejszony Thor ginący pod Mjolnirem albo Deadpool nazywający pamiętniczek „dzienniczkiem wojennym”. Ale w zasadzie nie jest to miła lektura i nadal większość superbohaterów nie obrzydła mi na tyle, aby z satysfakcją patrzeć, jak giną.
Pachnie malizną, ale…
„Deadpool zabija Uniwersum Marvela” to intensywna, ale krótka mini-seria, a w drugim tomie oprócz kilku dodatków (w tym osi czasu, którą uwielbiam) nie znalazło się nic więcej. Trochę to dziwnie wypada, zwłaszcza gdy spojrzy się na grubasy z kolekcji Bohaterowie i Złoczyńcy. Niby od DC, ale też od Hachette.


Ale! Można sobie łatwo tę lekturę przedłużyć, a nawet uzupełnić, bo „Deadpool zabija Deadpoola”, też napisane przez Cullena Bunna (czyli niejako kontynuacja), znalazło się w kolekcji Wielkie Pojedynki (ta kolekcja z Carrefoura, pamiętacie? – klik). Chociaż chyba już za grosze, jak to było wcześniej, to już nie można go kupić. Do szczęścia brakuje „Deadpool Killustrated”, „Night of the Living Deadpool” czy „Deadpool Kills the Marvel Universe Again”, ale i tak jest już całkiem nieźle, zwłaszcza że w kolekcji Panini jest jeszcze historia ze Złym Deadpoolem i parę shorciaków z „Deadpool Musical” wieńczącym album.
W „Deadpool zabija uniwersum Marvela” Deadpool jest tylko jeden. Samotny szaleniec toczący krwawą wendettę. Podziękujęcie mu później, albo i nie. W „Deadpool kontra Deadpool” jest ich cała chmara, ale nie ma czasu, aby ich polubić. Rzadko sięgam po komiksy z Deadpoolem, filmów zresztą też jest niewiele, ale wszystkie trzy są świetne. Czy ta formuła by się wyczerpała, gdybym na plejliście miał więcej pyskatego najemnika? Pewnie tak, ale na pewno to przy drugim tomie kolekcji Must-Have nie następuje. Przede wszystkim dlatego, że to krótki tom i bardzo intensywny.
Scenariusz:Cullen Bunn
Rysunki: Dalibor Talajić
Okładka: Kaare Andrews
Tłumaczenie: Michał Toński
Druk: Kolor
Oprawa: Twarda
Format: 170×260 mm
Liczba Stron: 136
Wydawnictwo: Hachette










