Bloodshot. USA. Tom 5 – recenzja i podsumowanie całej serii
Bloodshot, czyli twór tajemniczego projektu „Duch”, już jakiś czas temu zawitał na nasze komiksowe poletko. Saga Jeffa Lemire’a dobiegła końca wraz z piątym tomem pt. Bloodshot. USA, a cała seria wciąż jest dostępna w księgarniach. To zatem dobry moment na podsumowanie całej serii z nanitowym żołnierzem w roli głównej.
Pewnie niektórzy z Was mogą się też zastanawiać, czy cokolwiek z uniwersum Valiant jest dobrą alternatywą dla światów Marvela i DC, jeśli chodzi o komiks superbohaterski. W przypadku Bloodshota mogę powiedzieć na starcie jedno – cała seria to solidnie napisany akcyjniak, wyraźnie inspirujący się dokonaniami wielkiej dwójki. Jednak pomimo mojej sympatii, jaką darzę Bloodshota, odpowiedź co do potencjalnej rekomendacji wcale nie jest tak jednoznaczna, jaka mogłaby się wydawać.
Bloodshot. USA stawia na większą skalę wydarzeń od poprzedników. Zarządzający projektem „Duch” sprowadzają zagładę na Manhattan, wypuszczając serum zamieniające wszystkich mieszkańców w armię Bloodshotów. Na ratunek miastu idzie oczywiście Ray Garrison ze swoją pokaźną kompanią, składającą się z nanitowych wariantów Bloodshota z poprzednich dekad, agentem Ninjakiem, czy też niejaką Livewire. Pokonanie cywilów pod osłoną nanitów okazuje się jednak nie lada sztuką. Bohaterowie nie chcą bowiem doprowadzić do rzezi na de facto niewinnych ludziach, którzy zwyczajnie nie mają kontroli nad serwowaną przez nich samych destrukcją. Lemire postawił więc na typowy dla nurtu superbohaterskiego finał, w którym to mamy do czynienia z kolejną wariacją na temat ratowania świata przez osobliwą grupę śmiałków.
Przyznacie, że nie brzmi specjalnie odkrywczo. Nie jest to zresztą pierwszy raz, kiedy autor ucieka w wyeksploatowane do granic możliwości (i mojej tolerancji) klisze. Cała seria na każdym kroku korzysta z utartych schematów fabularnych, przez co możecie mieć niejednokrotnie poczucie nawracającego tu i ówdzie déjà vu. Dokonania Lemire’a stoją więc tu niejako w opozycji do jego autorskich projektów. Oczywiście w takim Łasuchu czy Royal City również możemy się doszukać wyraźnych inspiracji tego twórcy, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że prace dla Valiantu potraktował jako rzemieślnicze zlecenie, nie angażując się przy tym tak mocno na poziomie twórczym i emocjonalnym, jak było to w przypadku tytułów wydawanych w Image Comics czy Vertigo.
No dobra, trochę pozrzędziłem, ale czy to jakoś wyraźnie mi doskwierało podczas samej lektury? Absolutnie nie! Bloodshot. USA to wciąż solidne rozrywkowe czytadło, które odznacza się sprawnym tempem, nieźle napisanymi postaciami, a relację pomiędzy poszczególnymi członkami teamu Raya wciąż potrafiły wywołać we mnie pozytywne emocje. Nawet jeśli Lemire nie sili się na jakieś ciekawsze rozwiązania fabularne, to wciąż potrafi umiejętnie korzystać ze środków, które ma do dyspozycji.
Wzorem najlepszych tytułów z trykociarzami mamy sprawnie zrealizowany miks dramaturgii, akcji i komedii, a autor pomimo wspomnianej już przeze mnie parokrotnie braku oryginalności, potrafi jak mało kto korzystać z tych chwytów, które wszyscy dobrze znamy, dając przy tym nieskrępowaną radochę podczas czytania. No bo jak tu narzekać, kiedy mamy te drużynę niepokornych, ciągle dogryzających sobie Bloodshotów, na której czele stoi nasze kochane nieślubne dziecko Punishera i Robo Copa? No nie sposób się obrazić na Pana Jeffa, kiedy i tak dostarczył mi komiks, przy którym po prostu miło spędziłem czas.
Muszę jednak przyznać, że Bloodshot. USA nie podszedł mi tak bardzo, jak poprzednie części cyklu. Ostateczna walka z Głównym Złym pozbawiła tę opowieść szczypty kameralności, która towarzyszyła mi podczas lektury poprzednich tomów. Stawiając na huczną końcówkę, nie ma tu siłą rzeczy miejsca na tułaczkę Raya po różnych zakątkach globu. Jego monologi, będące niczym innym jak użalaniem się nad swoją egzystencją też niejako odeszły do lamusa. Z drugiej strony może to i dobrze, przynajmniej nie mamy wygłaszanej litanii protagonisty na temat Wielkich i Nikczemnych nanitów, bo te już zdążyły mi wyjść bokiem.
Wracając do pytania postawionego na początku tego tekstu, komu mogę w takim razie polecić Bloodshota? Zachęcam wszystkich tych, którzy chcą niezobowiązującej serii na krótkie, aczkolwiek intensywne posiedzenia, uzupełniając przy tym pokłady własnego eskapizmu. Wszystkim tym, którzy oczekują jakiejś nowej jakości w superbohaterskiej konwencji, mogę rozczarować, ponieważ seria z najbardziej znanym bohaterem wydawnictwa Valiant nie stanowi żadnego objawienia.
Jeśli zaś chodzi o entuzjastów cyklu, to jeśli się jeszcze nie zapoznaliście z Bloodshot. USA, to polecam nadrobić ten tytuł przy okazji jakiejś większej promocji. Nie traktowałbym tego jako priorytet w nadrobieniu Waszych zaległości, ale pomimo paru widocznych wad, zakończenie historii Garrisona wypada przyzwoicie.
Scenarzysta: Jeff Lemire
Ilustrator: Doug Braithwaite
Tłumacz: Adam Rzatkowski
Wydawnictwo: KBOOM
Seria: Bloodshot Odrodzenie
Format: 170×260 mm
Liczba stron: 140
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor