Bodycount
Non Stop Comics w bardzo wysublimowany sposób stara się zasypać dziurę po niewypale serii Wojownicze Żółwie Ninja Ultimate Collection 1. Nadal mam nadzieję, że ktoś podniesie ten tytuł ze śmierdzącego wysypiska, w jakim się znalazł, pierwszy tom narobił mi smaku. Jest jednak duża szansa, że tak się nie stanie. Dla osłody dostajemy cukierek w kolorowym i lśniącym papierku. Jest nim Bodycount Eastmana i Bisleya. Z okładki wyzierają oczy Caseya i Raphaela (a przynajmniej kogoś, kto miał nim być, ale csiiiii, może nikt się nie zorientuje). Dodam, że spojrzenia te są wściekłe, no ale jakie mają być? Człowiek chciałby poczytać coś z żółwiami, a od polskich wydawców dostaje się tak niewiele…
Tandem twórczy w składzie Kevin Eastman i Peter Laird powołał do życia czwórkę sympatycznych mutantów w 1984 roku. Co ciekawe, panowie przy tworzeniu komiksu nie podzielili się rolami. Każdy z nich dołożył od siebie coś w warstwie scenariusza, szkiców, czy tuszowania. Wyniki ich pracy można znaleźć we wspomnianym komiksie Wojownicze Żółwie Ninja Ultimate Collection 1. Przed lekturą Bodycount, z tego zbioru warto znać przynajmniej jeden zeszyt: Raphael #1 Me, Myself, and I. Jednozeszytowa historia stworzona niby tylko po to, aby dopełnić pierwszy TPB w historii Wojowniczych Żółwi Ninja. W związku z tym, że zeszyty 1-3 tworzyły zamkniętą historię, tym razem otrzymujemy poboczną, której bohaterem jest Raphael, żółw o najbardziej wybuchowym temperamencie. Przy okazji na scenę wkracza Casey, mściciel, który tępi zbirów tylko dlatego, że naoglądał się za dużo seriali. Wybiegając na miasto, zakłada maskę i chwyta kij hokejowy. Słodko, prawda?
Lata 90 – tak bardzo!
Dekadę później pół tandemu twórczego, który powołał żółwie do życia, wpada na Simona Bisleya. Efektem ich pracy jest Bodycount, którego bohaterami jest wspomniany wyżej duet Raphael + Casey. Do historii zostaje wplątana magnetyzująco piękna Midnight oraz jej brat Johnny, dysponujący cybernetycznymi dłońmi, który to niedawno przyjął zlecenie na zabicie siostry. Mimo że fabuła rzeczywiście występuje w komiksie, to niestety (albo może i dobrze) jest tu najmniej istotnym elementem. Owszem, historia jest całkiem zgrabna, opowiedziana w tempie wystrzału serii z UZI, w towarzystwie pisku opon na kilku niezbyt ostrych akcyjnych zakrętach. Jednak po drugim przeczytaniu komiksu nie mogę się uwolnić od wrażenia, że Bodycount powstał tylko po to, aby Bisley mógł się zapisać jako rysownik Wojowniczych Żółwi Ninja. W związku z tym, że ten bydlak był w połowie lat 90. już mega popularny, Eastman wielokrotnie był zmuszany, by popuszczać rysownikowi wodze twórcze. Nawet prośby, by rysować Raphaela w skorupie i z trzema palcami nie zawsze udawało się sforsować, co z resztą widać na okładce.
Nie zdziwiłbym się wcale a wcale, gdyby na okładce Bodycount widniał napis Wydanie Specjalne 18ipół numer 3/96, a obok widniała sygnatura Wydawnictwa TM-Semic. Komiks narysowany jest w zapierającym u mnie dech stylu, kojarzącym się z latami 90., a szczególnie z komiksem Lobo Powraca. Rysunki, które tworzy Bisley w obu tytułach, są bliźniaczo podobne, by nie powiedzieć, że są to dokładnie te same kreski. Aż mam wrażenie, że za chwilę na Raphaela wybiegnie ostatni Czarnin. Miło było ponownie przeżyć szaleńczą jazdę, podczas gdy bohaterowie dostają zastrzyk adrenaliny wywoływany przez jazgot szybkostrzelnej broni, a trup ścieli się gęsto w fontannie krwi i przy salwach wyskakujących z oczodołów gałek ocznych. Tak przerysowana przemoc nie brzydzi mnie w ogóle, przekornie wywołuje uczucie, że jestem w domu. Przenoszę się do czasów młodzieńczych, włączam kasetę zatytułowaną Violent Demise, a na ścianę zawieszam plakat Terminatora. W takim zestawieniu czuję się dobrze, a w sercu robi się od razu ciepło.
Cóż, zdaje się, że Bodycount to nie jest tytuł dla każdego. Nie jest to najbardziej reprezentatywna historia z uniwersum Wojowniczych Zółwi Ninja. Dla kogoś, kto nie obcował z komiksami z lat 90., nie będzie też to tytuł, który obroni się przy użyciu swojej zawartości. Powiem tak, ja bawiłem się wspaniale, głównie z tęsknoty za tamtymi czasami. Choć przyznam, że ponowna lektura już nie przyśpieszyła mi tak tętna, jak pierwsza. Nadal nie żałuję kupna tego komiksu. Powiem nawet, że liczę na więcej. Żółwie powrócą (tym razem w pełnym składzie) dość przekornie i niespodziewanie, w Usagi Yojimbo Saga tom 1, ale o tym już następnym razem.
Sylwester