Divinity boska recenzja
Matt Kindt, jak to scenarzyści mają w zwyczaju, zalewa swoimi myślami kartki kolejnego komiksu. Już za chwilę, czytelniku, postawisz nogę na ścieżkach, jeszcze do niedawna istniejących tylko w wyobraźni wspomnianego, niespełna pięćdziesięcioletniego Amerykanina. Każda strona przeprowadzi Cię po opowieści, każda z nich coś chce Ci powiedzieć, każda pomalowana jest uczuciami. Otwórz umysł i pozwól, aby kartki poszybowały. Czasem nie wzniosą się zbyt wysoko, trzepocząc tuż przy ziemi. Kilka z nich wzniesie się wysoko, w pogardzie mając siłę przyciągania ziemskiego. Posłuchaj ich szeptu składającego się na boski komiks. Przed Państwem Divinity.
Matt Kindt jest autorem szeregu pozycji, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Z tego co widać, nie z jednej miski wyjadał fasolę. Autor pojawił się na liście płac u DC, Darkhorse i Topshelf. Stworzył nawet coś dla Marvela, z czego najdłuższa współpraca rozciągnęła się na pięć zeszytów Marvel Knights Spider-Man. Zdecydowanie jego nazwisko najczęściej pojawia się w wydawnictwie Valiant, którego komiksy wydaje od jakiegoś czasu u nas KBOOM! Częściej niż od czasu do czasu zdarza mu się współpracować z gwiazdą, jaką jest Jeff Lemire, choć owocu ich pracy w postaci sloganowego tytułu wydawnictwa nie polecam nikomu. Waleczni czerstwi są niczym dwutygodniowy chleb. Za to po X-O Manowar (można poczytać TU) już zdecydowanie sięgnąć warto. Zresztą Aric, razem ze składem Unity (scenariusz do tej serii też pisze Kindt, tytuł na razie u nas niepublikowany) też pojawiają się w Divinity.
Divinity
Scenarzysta wrzucił wszystkie wątki opowieści, pociął na drobne karteczki i wrzucił do puszki. Zaczęło się losowanie i kolejne wyjawianie rozrzuconych kawałków. Po dokładnej analizie okazuje się, że w lekko chaotycznej narracji nie ma ani grama przypadku. Matt ujawnia dokładnie tyle, ile w danym momencie czytelnik wiedzieć powinien, ani grama więcej, ani grama mniej. Efekt? Lektura upływa w pełnym napięcia wyczekiwaniu na ostateczne poznanie i zrozumienie komiksu. Śledzenie wydarzeń umilają pięknie wymalowane stronice, tu jednak wyboru nie było, bo jakże inaczej zobrazować kosmos, niż przez połyskujące pulsującymi barwami obrazy wywołujące zachwyt? No, chyba że ktoś woli czarne tło z kilkoma białymi kropkami.
Divinity, jak nazwa sugeruje, opiera się o religię. Choć komiksem religijnym nie jest, to wykorzystuje biblijną symbolikę. Przyznam jednak, że czuję pewien niedosyt. Oczywiście autor mógł przesadzić i wątków religijnych namnożyć tyle, że zwykły zjadacz bułek nie byłby w stanie tego czytać. Tymczasem Kindt wstrzymywał się tak bardzo, że ledwie temat wyczułem, dopiero przy drugim podejściu uderzyło mnie, z jakiego punktu wyjściowego wychodzi fabuła. Jest i Adam i Ewa, więc jasne, że dalej znajdziemy tworzenie nowego raju. Jest też Abram, który po wybraniu przez Boga zmienił imię na Abraham, a później stał się ojcem całego narodu. Znajdziemy też Dawida, króla Izreala, który za młodu parał się pasterstwem. Mimo to, jeżeli ktoś nie wyłapałby tych nielicznych drobnych niuansów, z lektury Divinity straciłby niewiele. Jednakże te malutkie referencje są istotne, jeżeli chce się zrozumieć boski wymiar tego tytułu.
Odyseja Kosmiczna 2001
Szybko zorientować się można, że Matt Kindt stworzył komiksową wersję filmu, który w 1968 wyreżyserował Stanley Kubrick. Naszym oczom zostaje przedstawiona podróż na skraj wszechświata, a następnie odnalezienie wiedzy absolutnej. Adam Abrams, który powraca na Ziemię, nie jest już tym samym człowiekiem, jeżeli w ogóle takowym można go jeszcze nazwać. To, co najbardziej podoba mi się w komiksie Divinity, to zaglądanie do ludzkiej głowy w poszukiwaniu najskrytszych pragnień. Tylko czy ja na pewno chciałbym, aby moje marzenia się spełniły? Już dawno temu stwierdziłem, że gdybym wygrał w lotka, oprócz spłaty długów, nic dobrego dla mnie by z tego nie wynikło. Odbiłoby mi na stówę. Tymczasem w pędzie obdarowywania obserwujemy człowieka zmieniającego się w czarne ptaszystko oraz drugiego składającego się z tysięcy ślicznych motyli. Trochę straszno.
Divinity nie sprawdza się do końca jako opowieść science-fiction. Owszem, zawiera wszystkie elementy, za które pokochałem Odyseję Kosmiczną Kubricka, jednak nadal przy czytaniu czułem pewien niedosyt i rozczarowanie. Matt Kindt nie chciał stworzyć twardej lektury (a trochę szkoda), równie dużo (jak nie więcej) jest w komiksie akcyjniaka. Elementy, które są istotne dla fabuły, mogłyby zostać w moim odczuciu amputowane. Wparowanie Unity do raju jest potrzebne niczym zjedzenie tamże jabłka. Bez tego akcja by dalej nie poszła, ale byłoby zdecydowanie lepiej dla bohaterów, gdyby to się nie wydarzyło.
To wszystko, strony lądują na swoim miejscu. Od teraz do ułożonych kartek można wracać, by powspominać podróż. Czy niektóre z nich powycierają się od ponownego czytania, a może któraś zostanie ozdobiona zagiętym rogiem, aby można było ją szybko znaleźć? Jeżeli miałbym wybrać tę jedną, tę, która najbardziej mnie przeszyła, byłaby to plansza, na której Abram dowiaduje się, że będzie ojcem. W emocjonalnym wierzchołkach trójkąta rysownicy (było ich trzech: szkic, tusz i kolory) porozstawiali ból, strach oraz przeżywanie tej sytuacji ponownie, z oddalonego przez czas i przestrzeń punktu. Mistrzostwo! Divinity powróci(?).
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu KBOOM! za udostępnienie egzemplarza do recenzji.