Invincible. Tom 9
Co trzy miesiące zmieniają się pory roku. Tyle też trzeba, aby Egmont dostarczył nowy, spasiony, superbohaterski zbiór opowieści napisany przez Roberta Kirkmana. W listopadzie do sprzedaży trafił Invincible. Tom 9. W skrócie? Bawiłem się dobrze, tak jak dotychczas. No, może przy piątce para trochę siadła. Uśmiechnięty bohater przelatuje przez różowo-fioletową okładkę niczym Superman podczas Złotej Ery. A za nim? Horda innych bohaterów, antybohaterów i różnych łotrów. Szalony szczegół z oprawy? Logo tym razem nie jest żółte, ma inny kolor.
Jak się podsumuje ilość wątków, które Robert Kirkman namnożył od początku serii, to wychodzi ich dużo niczym mrówek. Coś się kończy, coś zaczyna. To ktoś się pojawia, kogo dawno nie było, a to na front wyskakuje ktoś, kto do tej pory dreptał w trzecim szeregu. Wszystko w obrębie kalesoniarskiego gatunku. Nie brakuje równoległych światów i rzeczywistości, czy morderczej rasy nadludzi, którzy chcieliby opanować wszechświat. Robotów, rasowych złoczyńców, bohaterów, którzy rozważają nad tym, jak uratować świat, ale się w swoich rozmyślaniach gubią.
Invincible. Tom 9. rozpoczyna się podczas zamykania wątku Bulletproofa, który to zdominował zarówno poprzedni wolumen, jak i okładkę. Konkluzja historii bohatera rozbrzmiewa przy eksplozjach (rodzinnych emocji) i wodotryskach (choć scenariusz zamiast kranówki wyrzuca w górę rubinowe płyny ustrojowe). Gdy zacząłem już sobie myśleć, że Robert Kirkman deko przegina z przemocą, następuje przełamanie. Zmiana scenerii, z pełnej strony przemawia do czytelnika komiksowy autor: „zbyt brutalny? Szokujący? Wręcz wulgarny?”. Kiwam głową. „To moje dzieło i moja własność”. Ach, dziękuję za wyznanie, ale wyłuszczone tłumaczenie o podkręceniu akcji przed setnym numerem przyjmuję już bez popity. Tak się składa, że Invincible też czyta komiksy (jego ulubieniec to Moondog) i spotyka się z twórcami. Co sądzę o pojawianiu się w swojej opowieści pod przykrywką? No, dobre to jest!
Invincible. Tom 9 – oby do setki
Krótki przerywnik i wracamy do odliczania, bo do setnego numeru coraz mniej czasu. Zeszyty 98 i 99 rozkręcają karuzelę, niby niczego nowego do świata superbohaterów nie wnosząc. A to superbohater stracił moce (patrz poprzedni tom), a to odzyskał (w mega przyjemnych okolicznościach 😉 ). Invincible. Tom 9. kończy się na zeszycie 106, ale odnoszę wrażenie, że Robert Kirkman miał ogromną ochotę zakończyć na setce. Przyjaźń bohatera i Dinozaurusa kończy rozrywkową (dosłownie i to dwa razy) przygodę, po czym bohater wraca z czystą kartą. Przypomina mi to nieco zagranie z rurą ściekową w pierwszym sezonie Prison Break, gdzie zamiast ucieczki doczekaliśmy się interwencji hydraulika (czytaj producenta). Przygoda musi trwać, dopóki gra orkiestra.
Nie będę wchodził we wszystkie zawiłości scenariusza. Dziesięcioro zeszytów to wystarczająca ilość, aby Robert Kirkman się rozkręcił. Dość, jak powiem, że dość przyjemnie rozwija się wątek Viltrumian. Pojawia się nowy złoczyńca, gorący niczym lawa, a jeden ze starych zostaje spacyfikowany. Ostatecznie. Nie sposób wspomnieć o wybornym smaczku, związanym nomen omen z konsumpcją. Invincible trafia ponownie na swoje złe wersje z równoległych światów, uwięzione na pustynnej planecie. Biedacy, pozbawieni szansy ucieczki i pożywienia, cóż, pożerają się nawzajem, przywołując na myśl Marvel Zombies (napisane przez tego samego autora). Mniam, mniam. Wyborne.
Ryan Oattley na dobre wrócił jako rysownik (tym razem nie zobaczymy ilustracji Cory’ego Walkera), kreska (zwłaszcza porównując z pierwszym tomem) uległa metamorfozie (ciut brakuje mi tych figlarnych nosków). Plansze mają moc, zwłaszcza rozkładówki, ale głównie za sprawą kolorów, które nałożył John Rauch. Sceny pojedynków ociekają epickością, kosmos wieje chłodem, a intymna, wieczorna rozmowa rozjaśniana jest wątłą poświatą ciekawości przed nieznanym. Można niby nazwać to przyziemnie komputerowymi gradientami, mi to do opowieści o kalesoniarzach pasuje w sam raz.
Na koniec o płci pięknej. Podczas gdy Atom Eve zyskała przydomek potężnej, zacząłem się zastanawiać, czy autor tak pozostawi tytuł bez bohaterki lśniącej seksapilem. Prawie bym się nie doczekał, aż ni stąd, ni zowąd przed szereg wszystkich kobiet wyskoczyła Anissa, groźna Viltrumianka, a między nią i Invinciblem wyraźnie zaiskrzyło. Choć nie powinno. Za to narzeczona (ano właśnie) głównego bohatera zdążyła zaimponować pojedynkiem na intelekt. Bez używania supermocy. W finale zachwyca też wyprowadzona teza, że to przyjaciół trzeba najbardziej się obawiać, bo łotrów wystarczy sklepać. Invincible. Tom 9 kończy się kolosalnym suspensem, sprawiającym, że chciałbym już styczeń. A to długo i niedługo.
Sylwester
Koncert fontann odbył się dzięki uprzejmości wydawnictwa Egmont.
Jeśli chcecie zacząć od początku i jesteście ciekawi jak to wszystko się zaczęło, zajrzyjcie TU.