Czarny Młot / Liga Sprawiedliwości – Młot Sprawiedliwości
Nie ufam crossoverom, zwłaszcza tym krzyżującym serie dwóch różnych wydawnictw. „A miało być tak pięknie” spełnia się często. Było tak choćby w przypadku butnie zapowiadanego Spawn/Batman, z Frankiem Millerem jako scenarzystą. Nuda, leniwe kluchy, czerstwe dialogi, a mój ulubieniec wyszedł jeszcze z tego z poharatanym ryjem. Nie ufam też Jeffowi Lemirowi. Już nie. Uwielbiam Podwodnego Spawacza (zajrzyjcie TU) i Trillium. Kilka serii uważam za co najmniej udane. Z Czarnego Młota po doskonałym otwarciu uszło powietrze gdzieś w połowie. Mimo to dalej nie potrafię Kanadyjczykowi odmówić. Mimo obaw i tak sięgnąłem po dość ryzykowny tytuł, jakim jest dla mnie Czarny Młot / Liga Sprawiedliwości – Młot Sprawiedliwości.
Abraham, wraz z innymi superbohaterami ze Spiral City, tkwi na ponurej farmie od 10 lat. Tylko Walkie-Talkie nadal ma nadzieję na ucieczkę, co nieco dziwi, bo nie przypisałbym tak ludzkiego uczucia robotowi. Podstarzała Gail ma dość pułapki, ciała dziesięciolatki, w którym tkwi. To nie jedyna osoba, która ciągle musi udawać, że wymienię jeszcze Marsjanina. Na szczęście ten nieszczęśnik jest zmiennokształtny. Dużo więcej szczęścia ma Madame Dragonfly, która niczym grzeczna wiedźma tkwi sobie na bagnach, a Pułkownik Weird, cóż, po prostu jest dziwny i migocze sobie na skraju rzeczywistości. Był jeszcze Czarny Młot, ale ten zginął dekadę temu przy próbie ucieczki. W sumie to wszystko, co trzeba wiedzieć o serii, a zaryzykuję stwierdzenie, że nie trzeba wiedzieć nawet tego. Wszystko, co ważne, subtelnie jest powtórzone na początku omawianego komiksu.
Po drugiej stronie klepsydry została umieszczona dobrze znana ekipa Ligi Sprawiedliwości. Kto z nas (nie tylko komiksiarzy) nie zna Wonder Woman, Batmana, albo chociażby Supermana? Pewnego dnia przychodzi pewien nietypowy jegomość z wąsikiem, chytrze spoglądający spod melonika i przekręca klepsydrę, wywracając dwie rzeczywistości do góry nogami. Część Ligi Sprawiedliwości trafia na farmę, a Abraham w towarzystwie Gail, Marsjanina i Madame Dragonfly wpadają niczym grzyby do bigosu, w sam środek inwazji gigantycznej rozgwiazdy na Metrolopolis. Sam fakt takiego crossoveru jest dla Jeffa Lemira niczym Dzień Dziecka, w głównej serii scenarzysta cytował lśniącymi zgłoskami komiksy Marvela czy DC, odwołując się to do Złotej, to do Srebrnej Ery, niczym przy pisaniu listu miłosnego.
Kto jest kim na farmie?
Jeff Lemire superbohaterskiego koła nie wynalazł. Gdy członkowie Ligi lądują na farmie, możemy zauważyć, o kim myślał autor, kreując swoje postacie. Zostaje zacytowana scena z początku tomu, czytelnik bez trudu wyłapuje analogiczne zachowania między bohaterami z różnych uniwersów. Clark leniwie włóczy się po farmie, odpowiada mu kraciasta, flanelowa koszula. Bruce nie traci nadziei na ucieczkę i właśnie rozmontował ciągnik, aby zbudować sondę, a Diana gorzko wypowiada słowa o akceptacji zaistniałej sytuacji. Żeby było ciekawiej, nie wszyscy bohaterowie zostają przerzuceni na drugą stronę, dzięki temu dochodzi do interesujących spotkań. Madame Dragonfly wpada na Zatannę, wymieniając magiczne uprzejmości, a Marsjanin (ten z farmy) nie może uwierzyć, aby któryś z jego ziomków był zielony.
Tu dochodzimy do broniącej się strony crossoveru Czarny Młot / Liga Sprawiedliwości – Młot Sprawiedliwości. Prawdopodobnie komiks byłby niestrawny, gdyby został potraktowany ze śmiertelną powagą. Ciężaru nadałoby mu bez wątpienia zaistnienie jakiegoś ogromnego zagrożenia, które mogłoby zniszczyć oba uniwersa, powróciłby Anty-Bóg, albo w środek zamieszania wpadłby Darkseid. Tymczasem Jeff Lemire prowadzi wydarzenie z polotem, w celu nadania opowieści lekkości wrzuca w nią kilka całkiem niezłych (choć nieco czerstwych) dowcipów. Najpierw Gail dziwi się, że nie może przeklinać w Metropolis. Zamiast bluzgów, w dymkach pojawiają się tylko znaki typu <#*!@. Później Green Lantern wyzywa pułkownika Weirda od dziwnych, co przypomina dialog z Dr Strange’a i jest nieco skoślawione, ze względu na konieczność częściowego przekładu. Nadal przyznaję, że Tomasz Sidorkiewicz wychodzi z zadania obronną ręką.
Całość czyta się przyjemnie, cieszę się, że dałem szansę temu komiksowi, choć miałem już na farmę nie wracać. Toczone pojedynki, czy to z rozgwiazdami, czy potworami z domu Madame Dragonfly, są przeciągane tylko dlatego, że superbohaterowie lubią się popisywać swoimi nadludzkimi umiejętnościami, a jeszcze kilka podobnych wniosków można wyciągnąć z lektury. To właśnie one są głównym powodem crossoveru i stanowią o jego największej wartości. Mimo że Jeff Lemire zapowiedział, że nie chce ciągnąć serii w ten sposób i nie będzie już jej zderzał z innymi, to jednak na końcu pozostawił sobie bramę wielkości Titanica. A niech mu będzie.
Sylwester
Bohaterowie dwóch światów spotkali się dzięki uprzejmości wydawnictwa Egmont.