On Mars_ 03 Ci którzy zostają
On Mars_ 03 Ci którzy zostają to zwieńczenie historii o kolonizacji czwartej planety w Układzie Słonecznym, rozgrywającej się w 2132. Najwyraźniej zabrakło pary na finał, Runbergowi pokończyły się pomysły, a marazm udzielił się też rysownikowi, który wywiązał się ze swojego zadania i tyle go widziano.
Do tej pory było nieźle
Chyba mógłbym tu zakończyć, ale przekartkuje jeszcze swoje spostrzeżenia. Od samego początku nie jest to jakaś rewelacyjna seria, raczej zasila ogromny zastęp średniaków, ale kilka pomysłów wybija się powyżej zwyczajnego poziomu. Całkiem możliwe, że kiedyś surowce naturalne ziemi się skończą, w końcu z próżnego to i Salomon nie naleje. Może ktoś wymyśli, aby to skazani stali się tanią siłą, która wybudować ma kolonię. Jest też szansa na to, że za sto lat będziemy latać już dalej niż do Księżyca.
Na dodatek drugi tom skończył się w całkiem interesującym punkcie (więcej tu – klik). Jasmine dołączyła do Samotników, a do Marsa zbliżał się statek ze skazanymi, który miał wzmocnić siły kościoła synkretycznego. Całość dążyła do punktu, w którym napięcie sięga zenitu, wystarczyło zaczekać na rozwiązanie. I wtedy wjeżdża On Mars_ 03 Ci którzy zostają i całe dobre wrażenie ulatuje niczym powietrze z pękniętego balonika.
Finał w rodzaju każdy na każdego
Dochodzi do totalnej napierdzielanki, pod tytułem każdy z każdym. Pewnie należało się tego spodziewać, ale nie oczekiwałem tego, że zostanie to przeprowadzone, aż tak chaotycznie. Członkowie kościoła synkretycznego, Samotnicy, Neosinners, Gravitydead i Redfox (a ci skąd się wzięli?), nawalają się między sobą, już nie mówiąc o tym, że zupełnie ich nie rozróżniam. Co chwilę zostaje ktoś odstrzelony z kadru i to jeszcze w mało przekonujący sposób, z rozmazaną plamą krwi. Za każdym razem nie byłem pewny, czy ten ktoś został trafiony, czy nie. Chyba tak, bo trup ściele się gęsto.
Promieniejące, dobre twarze
Mowa motywacyjna przewodnika sekty niczego we mnie nie porusza, ale gdy pada „wasze dusze promienieją poprzez wasze twarze” na tle szeregu postaci, z których min odczytuję, że albo ledwie wstali, albo mają ogromnego kaca, to parsknąłem tak mocno, że aż zaplułem stronę. W sumie to tym razem jedyny kadr, jaki zrobił na mnie jakiekolwiek wrażenie, to pozbycie się w kosmosie ciał strażników nadlatującego statku. Nawet nowa technologia Nekrodronów mnie nie przekonuje, ale chyba bardziej z niesmaku, niż z samego wyglądu, bo skąd się wzięła na statku więziennym, to nie mam pojęcia. Aha, no i zapomniałbym o okładce, ta jest całkiem udana, a z pozy Jasmine można wyczytać ciężar decyzji, jaką zamierza, czy nawet musi podjąć.
Z kopa w wieżę z klocków
To mógł być dynamiczny finał, potrzebny był tylko jakiś zgrabny zwrot akcji. Zamiast tego zostaje podjęta decyzja, której nie idzie nijak wytłumaczyć. W punkcie, w którym można by wygrać wszystko, uniezależnić się, rozpocząć negocjacje dochodzi do starcia kolonii z powierzchni Marsa. Przynajmniej pod względem życia, bo te drony, które tam dotarły nie wiadomo skąd, to nadal latają. Czemu? Po co? Skoro Samotnicy przejęli akurat najgroźniejszą technologię, mogli doprowadzić do wygranej, zamiast tego wszystkich wymordowali, włącznie z sobą pozostawiając upiorną powierzchnię planety, jako obraz ciągu źle podejmowanych decyzji. Nie mówiąc już o ludziach na macierzystej planecie, bo właśnie zamknęły się drzwi do nowego domu.
Ja nie wiem, co Runberg chciał osiągnąć przez takie zamknięcie. Nad powierzchnią pustyni po totalnej rozwałce można szukać wniosków, dotyczących skutków rozhulanego fanatyzmu religijnego. Z tym że spokojnie można było nie doprowadzać do katastrofy na poziomie planetarnym. Możliwe, że autorzy chcieli zmazać to, co do tej pory zbudowali, tak jak dzieciaczek, który buduje wysoką wieżę z klocków, tylko po to, by rozwalić ją z kopa. Innego powodu nie znajduję.
Scenarzysta: Sylvain Runberg
Ilustrator: Grun
Tłumacz: Jakub Syty
Wydawnictwo: Taurus Media
Seria: On Mars_
Format: 215×290 mm
Liczba stron: 64
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor