Ronin
Jest coś niesamowicie wciągającego w opowieściach osadzonych w feudalnej Japonii. Powiew wiatru przynosi zapach trawy i ekscytację związaną z nadchodzącą wędrówką. „Samotnego wilka” czy jego skróliczoną wersję z Usagim mogę czytać bez przerwy – no, może z krótkimi pauzami na maki. Ogromnie ucieszyłem się, widząc reedycję komiksu Franka Millera z samurajem na okładce. Do tej pory brakowało mi go w kolekcji. Problem jednak w tym, że „Ronin” – choć początkowe strony mogą to sugerować – wcale nie jest historią osadzoną w dawnych czasach, lecz w niedalekiej przyszłości.
Ronin jako temat opowieści
Jak dowiadujemy się ze wstępu, Frank Miller zadebiutował „Roninem” po „niebieskiej stronie mocy”, czyli w DC. W tamtym czasie amerykański przemysł komiksowy przechodził metamorfozę: standardy wydawnicze były coraz wyższe, a sami twórcy zyskiwali uznanie i zaczynali być postrzegani jako artyści, a nie tylko trybiki w machinie do produkowania pieniędzy. W takim klimacie trudno się dziwić, że Frank Miller stworzył opowieść wielowymiarową, wymagającą, a jednocześnie pełną artyzmu i ekstrawagancji. Szczególnie imponujące jest to, że Ronin powstał w latach 1983–1984, kiedy takie podejście wciąż było nowością.
Ronin we współczesnym postrzeganiu ma w sobie coś romantycznego i lśniącego. Samuraj, bezgranicznie oddany swojemu panu i kierowany sztywnym kodeksem, po porażce – często związanej ze śmiercią pana – staje się włóczęgą, pogardzanym przez społeczeństwo. Żyje w wolności, ale jednocześnie poza strukturami, co z perspektywy pracownika korporacji, zaprzężonego od świtu do zmierzchu, może wydawać się kuszące. Jednak taki stan oznaczał hańbę i stawał się powodem do drwin. To raczej niewiele ma wspólnego z atrakcyjnością, choć widmo wędrówek po łąkach i lasach kusi swoją pozorną beztroską.
Klimat feudalnej Japonii skrzyżowany z science fiction
„Ronin” to sześć podwójnych zeszytów, każdy liczący po 48 plansz – całkiem pokaźna objętość. Historia rozpoczyna się klasycznie: dowiadujemy się, jak tytułowy samuraj utracił swego pana i życie, w dramatycznym pojedynku z demonem Agatem. Przebijając mieczem zarówno siebie, jak i przeciwnika, wydaje się, że to koniec tej opowieści. Jednak wtedy następuje coś zupełnie nieoczekiwanego. Akcja przenosi się w przyszłość, a zamiast tradycyjnych pól i wiosek czytelnik zostaje wrzucony w miejską dżunglę – futurystyczną, cybernetyczną wizję świata. W tym momencie do przeskoku na poziom „Odysei kosmicznej” jest już bliżej niż dalej.
Duch ronina łączy się w spazmatyczny sposób z Billym – człowiekiem urodzonym bez rąk i nóg, który dzięki niezwykłym zdolnościom telekinetycznym i sile umysłu stał się cennym zasobem korporacji. W wyniku tego połączenia powstaje niebezpieczna mieszanka: cybernetyczne kończyny, potężny umysł i nieposkromiony duch przeszłości. Przeciwko tej morderczej sile staje Casey, szefowa ochrony, której imponująca czupryna przywołuje na myśl Elektryczne ikony Millera. W swojej wymowie „Ronin” jest opowieścią o miłości, która przekracza granice czasu i konfliktów. Jednocześnie stanowi głęboki traktat o traumie dzieciństwa – jej bolesnym odkrywaniu i konieczności zmierzenia się z przeszłością. Proces ten niszczy wszystkie mury obronne i zabezpieczenia, które miały pomóc radzić sobie z dawno zadanymi ranami.
Rozdrorze między przeszłością a przyszłością
Gra pomiędzy przeszłością a przyszłością ma swoje odzwierciedlenie zarówno w warstwie graficznej, jak i w grze skojarzeniami. Albo inaczej. „Ronin” to brakujące ogniwo doskonale pasujące pomiędzy. Widać ewolucję i udoskonalenie stylu po „Wolverinie” do scenariusza Chrisa Claremonta. A być może Millerowi zwyczajnie chciało się wejść głębiej w japońskie klimaty. Jest kilka plansz, które pasowałyby do tego szczególnego albumu, który związany jest troszkę z nieporozumieniem między scenarzystą a rysownikiem, przez co na marginesach zostało ciut za dużo miejsca. Niemniej w wielu miejscach kadrowanie podąża już w stronę „Powrotu Mrocznego Rycerza”, a nawet momentami do ekstrawagancji zalanej czernią z „Sin City”.
Jest też coś z komiksu europejskiego, kreska Millera przypomina mi w kilku miejscach Moebiusa, a na podwójnych rozkładówkach, zamiast zwyczajowej nawalanki, pojawiają się co jakiś czas technologiczne, futurystyczne pejzaże, kojarzące się nieco z przybliżeniem na płytki drukowane PCB, z kondensatorami, rezystorami i tranzystorami przypominającymi miasta przyszłości.
W wielu miejscach też wskakiwały mi na miejsce elementy, które odbiły się w świecie komiksu, bo to, że jedna z postaci z „Wojowniczych Żółwi Ninja” nazywa się Casey, to na bank nie przypadek. Na „Ronina” musiał też napatrzyć się też Erik Larsen, cybernetyzując Spider-Mana w „Zemście Złowieszczej Szóśtki”. Nic na to już nie poradzę, że poznawałem produkty popkultury nie po kolei, ale to tym bardziej pokazuje, że Ronin jest dziełem ważnym.
Aha, na końcu znalazło się trochę dodatków, w tym szkice i zapowiedzi, ale jeśli nie macie w zwyczaju ich przeglądać, to zajrzyjcie chociaż na ostatnią stronę, bo na potrójnej rozkładówce został umieszczony epilog. Frank Miller to jeden z moich ulubionych twórców, jego komiksy robią na mnie wrażenie, zwłaszcza te z okresu wzrostu formy (teraz jego styl stał się niestety karykaturą). „Ronin” to świetny komiks, choć świadczący o swojej epoce. Niemniej cieszę się na reedycję i stawiam na półce obok „Powrotu Mrocznego Rycerza”.
Scenarzysta: Frank Miller
Ilustrator: Frank Miller
Kolory: Lynn Varley
Tłumacz: Jarosław Grzędowicz, Marek Starosta
Wydawnictwo: Egmont
Seria: DC Black Label
Format: 170×260 mm
Liczba stron: 342
Oprawa: twarda
Druk: kolor
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo