Starhenge. Część pierwsza. Smok i Odyniec
Byłem zachwycony fragmentem tego komiksu, opublikowanym w czterdziestym piątym Relaxie od Labrum (więcej tu – KLIK). Mimo bełkotliwości właściwej science fiction, bo niby słowa znane, ale poukładane w różne dziwne ciągi i mimo że nie wiadomo, co Liam Sharp miał na myśli. Wydawnictwo postanowiło zaatakować albumem, zamiast kontynuować na łamach magazynu. Po demo wjeżdża zgrabny zbiorczak: Starhenge. Część pierwsza. Smok i Odyniec. Twarda oprawa wygląda elegancko, format niby mniejszy względem Relaxu, ale różnica jest niewielka, jeśli odejmie się marginesy.
Co w artykule?
W poszukiwaniu króla Artura
Większa dawka daje już dobry wgląd w fabułę. Akcja rozgrywana jest na trzech płaszczyznach czasowych. W teraźniejszości poznajemy Amber i jej chłopaka z drużyny futbolowej. Przyszłość należy do zmodyfikowanych zaawansowaną technologią ludzi, toczących wojnę z robotami, która wykracza poza ramy czasowe, bo obie strony potrafią przemieszczać się w czasie. No i jeszcze przeszłość zakorzeniona w mitach arturiańskich. Pikantna mieszanka science fiction z heroic fantasy z lekką domieszką obyczajówki zabarwionej traumą z dzieciństwa.
Co prawda, jeżeli chodzi o nawiązania, czy reinterpretacje legendy o królu Arturze, to na piedestale pozostaje u mnie nadal Furia, ale Starhenge bije za to Raz i Na Zawsze. Oczywiście, pod względem ilustracyjnym, co kto lubi. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś powiedział, że te cyfrowe grafiki zwyczajnie go odrzucają. Mnie cała warstwa graficzna siedzi, a w niektórych miejscach dochodzi do mocnych zmian, bo styl balansujący między ekspresjonizmem i realizmem nawiązującym do Simona Bisleya z okresu Slaine’a, zostaje przełamany na klasyczną narrację typową dla komiksów superbohaterskich z lat 80., albo na karykaturalną kreskę z komiksowych dla najmłodszych, ale są też fragmenty, które bardziej przypominają ilustrowaną książkę, niż komiks.
Na bogato
Liam Sharp sam się przyznaje w dodatkach, że miał taką frajdę z tworzenia, że leciał ze wszystkim, co tylko przyszło mu do głowy i co chciał, aby znalazło się w jego opowieści. Mogło wyjść z tego coś genialnego albo zwyczajnie przedobrzonego, przez co bełkotliwego. I serio, czego tu nie ma. Wykluczające się fakty z różnych podań, uzupełnione o poezję i teksty piosenek (i o ile Spinal Tap ładnie wpisuje się w tematykę, tak co tu robi Peter Gabriel, to nie wiem). Ze wszystkiego najbardziej denerwują mnie milenialne gatki Amber. No ja rozumiem, miało to być „fajne” i zdejmować patosu z legend narodowościowych i odwracać uwagę od nowomowy z przyszłości.
Starhenge. Część pierwsza. Smok i Odyniec to jest zwyczajnie przaśny komiks, bo elementów, których nawrzucał do kotła Liam Sharp, jest mnóstwo, ale przez to nie ma też za bardzo przestrzeni, by na spokojnie czerpać radość z tych elementów, które się kocha najbardziej. Tak jakby wojna z maszynami przeniosła się też na narrację i każda składowa walczyła desperacko by zaistnieć i przebić się jak najbardziej na powierzchnię. Przez to tempo tego komiksu jest bardzo nierówne i niespokojne. I tak do fabuły i ilustracji nie mam większych zastrzeżeń, za to większość tekstu z tego albumu to najchętniej bym usunął i dał komuś do przeredagowania.
Nie brak nawet meta żartów
Na otarcie łez jest niby łamanie czwartej ściany, z tym że w sumie z niczym nie gra, bo takie zabiegi najbardziej jednak zgrywają się z treściami humorystycznymi. Do nich nie zaliczam udających luźne teksty gadek. Macie ochotę na próbkę? Proszę bardzo! „Nie miałam żadnego celu. Marnowałam swoje życie. Byłam trochę poj3bana”. Tja. Pewnie w innych okolicznościach ucieszyłbym się ze wciśniętego w kąt „pewnego razu w odległej galaktyce”, tu jednak sieje dysonans z pozostałymi treściami.
Nadal, nie jest to zły komiks. Bardzo spodobała mi się część dotycząca Stonehenge. Interesująco wypada Merlin, zwłaszcza gdy ma wszystkiego dosyć i w przepięknej sekwencji rozgrywającej się na dwóch stronach przemienia się w jelenia. To taka piękna reinterpretacja chęci pozostawienia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady. No i to nie koniec przygody, na końcu pierwszej części dochodzi do przełomowego spotkania, linie czasowe się zacieśniają i zaczynają nachodzić na siebie. Jak to zostało pokazane w komiksie? W sposób przypominający okładkę Arcturus. The Sham Mirrors, czy zgodnie z tekstem Furii: „są to koła”. Mimo wad tego albumu jestem zaintrygowany, a że zwyczajnie kocham science fiction, czekam na kontynuację.
Scenarzysta: Liam Sharp
Ilustrator: Liam Sharp, Matylda McCormack-Sharp
Wydawnictwo: Labrum
Seria: Starhenge
Format: 185×276 mm
Liczba stron: 176
Oprawa: twarda
Druk: kolor