Umbrella Academy
Za mną lektura pierwszego numeru Umbrella Academy o romantycznym podtytule Suita Apokaliptyczna i tak się zastanawiam, jak tu zacząć? W dziedzinie superbohaterów zostało powiedziane już absolutnie wszystko. Sami zainteresowani przeżyli niezliczone przygody w niezliczonych wszechświatach. Poczynając od Złotej Ery komiksów rozpoczętej tuż przed II wojną światową po czasy współczesne i mniej lub bardziej udane próby wskrzeszania różnorakich trupów. Mimo to są tacy, którzy próbują wgryźć się w ten niesamowicie wyeksploatowany rynek i powiedzieć coś może nie tyle nowego, ile ubarwić istniejące obrazy swoją kolorystyką. Nie zawsze są to egzotyczne, wyszukane barwy, niekiedy wystarczy trafne użycie czerni i bieli, by zaskoczyć i zaciekawić widza. Przypatrzcie się, bo na scenę wjeżdża korowód osobistości, których wizażysta ukochał sobie stroje z okładki Sierżanta Pieprza, ale jego ulubiona paleta barw składa się tylko z czarnego (lub jego braku). Lider konduktu pstrzy do nas jasne piórka wykrzykując
Welcome To The Black Parade
Gerard Way to prawdziwe imię wspomnianego farbowańca przedstawia nam drużynę składającą się z osobistości posiadających supermoce. Oczywiście, jak weźmie się stworzone przez niego szkiełko i obejrzy pod Słońce, to w mig wyłowi się szereg podobieństw do już stworzonych komiksów. Tak spod grubego palca powiedziałbym, że Umbrella Academy to połączenie X-men z Ligą Niezwykłych Dżentelmenów. Jest szkoła, czy dokładniej sierociniec, jest mentor, jest grupa dzieciaków z nadludzkimi umiejętnościami, a najsłabsza dziewczyna okazuje się najpotężniejszą. Nad wszystkim unosi się wiktoriański charakter, wyrażany choćby w strojach, czy wystroju wnętrz.
Czarny Koń
Gdy poszukujemy bliźniaków lub dalszego rodzeństwa dla analizowanej serii, należy wspomnieć o najbliżej spokrewnionym tytule, jakim jest Czarny Młot. Skojarzenie jest jak najbardziej na miejscu, oba komiksy zostały wypuszczone w tej samej stajni Darkhorse Comics. Czy możliwe, aby pod dachem jednej stajni znalazło się wystarczająco dużo miejsca aż dla dwóch czarnych koni? Nie, raczej nie, choć obu seriom trzeba przyznać order za próbę przywrócenia świetności superbohaterów, albo raczej chęć pokazania ich w nowoczesny sposób, przy zachowaniu rysunkowej właściwości ilustracyjnej, miast nachalnej realistyki. Mimo że bardziej cenie sobie dzieło Lemira, Gabriel Ba robi doskonałą robotę przy kreacji plansz. Widzę też tu nieco Jana Hardego, ale możliwe, że się przewidziałem.
Zalążek fabularny Umbrella Academy złapał mnie za włosy i zabronił odwracać wzroku. Centrum opowieści jest wydarzenie, w którym jednego dnia na kuli ziemskiej w niewyjaśnionych okolicznościach 43 kobiety rodzi dzieci. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby poprzedniego dnia były one w ciąży. Reginald Hargreeves zwany Monoklem, niczym łysy profesor dociera do dzieci. Przynajmniej do tych, które przeżyły. Udaje mu się adoptować siedmioro z nich. Po latach drużyna, chcąc nie chcąc, spotyka się na nowo, nad grobem ojca. Każda komórka w moim ciele krzyczy z podniecenia, jakże emocjonujący jest to punkt wyjścia!
W pogardzie do netflixa
Dalej (niestety) im głębiej w las, tym coraz większy chaos. Przez chwilę zastanawiałem się nad zaistniałym stanem rzeczy. Przeczytałem komiks i w głowie kotłowały się nieuporządkowane wydarzenia wpadające na siebie niczym owłosieni fani muzyki metalowej. Nie mam nic przeciwko przedstawianiu fabuły nielinearnie, Tarantino nauczył mnie patrzyć na linie czasowe w inny sposób. Po lekturze Apokaliptycznej Suity ma się wrażenie niedosytu, jakby nie wszystko zostało dopowiedziane. Zadaję sobie pytania, czy może jest to wypadkowa faktu, że autor wzbraniał się przed opowiadaniem genezy bohaterów, czy chciał, może aby czytelnik powrócił do komiksu i poszukał na spokojnie informacji. W poszukiwaniu odpowiedzi zacząłem oglądać serial, z myślą że czegoś nie wychwyciłem, pomimo że nie cierpię adaptacji. Oczywiście pierwsze co zaczęło we mnie uderzać, to siatka reinterpretacji doprowadzających mnie do szewskiej pasji. Chociażby to, że zrezygnowano z rozwścieczonej wieży Eifla (genialnego pomysłu!) na rzecz napadu na bank. Ech, oglądać dalej, kto mi powie?
Wygląda więc na to, że Umbrella Academy jest jak jazz, albo co najmniej rock progresywny. Jedno słuchanie nie wystarczy, by sięgnąć do dna, z każdym kolejnym przesłuchaniem odkrywamy nowe poziomy, a dzieło gwarantuje nowe doznania. Zresztą porównanie do muzyki jest tu jak najbardziej na miejscu, pomijając nawet wokalistę My Chemical Romance. Centrum fabularnego wątku są skrzypce, i to nie byle jakie. Białe, piękne i obłożone goryczą dorastania podlewaną brakiem akceptacji i niedocenianiem ze strony ojca. Tu spółka twórcza daje do pieca, pokazując pazur na końcówkach crescendo, sięgając po brutalność. Pewnie jakiś wykształcony doktorek chętnie by nachylił się nad moim pełnym radości uśmiechem nad planszą z przepołowionym szympansem, trudno. Nie mam wyrzutów sumienia, natomiast proszę o ciąg dalszy!
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.