WKKM 80 – Nick Fury – Agent Shield
Nick Fury Agent Shield miał być czymś odświeżającym, czymś co przywróci mi wiarę w stare, klasyczne komiksy Marvela. Po optymistycznych zapowiedziach spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Niestety po raz kolejny album WKKM służy głównie edukacji na temat historii komiksów Domu Pomysłów, a nie rozrywce. Pierwsza część opowieści o dzielnym naczelniku S.H.I.E.L.D. to toporna historia, która wymaga od czytelnika dużej tolerancji na przegadane kadry.
Nie da się ukryć, że pomimo wielu wad, ten komiks w oryginale miał też kilka ciekawych zalet. Pierwsze co przychodzi mi na myśl to
Nick Fury Agent Shield to typowa historia o agencie specjalnym. Jeśli lubicie śledzić karkołomne misje, których powodzenie będzie miało wpływ na losy całego świata, to ta historia może Wam przypaść do gustu. Niestety opowieść charakteryzuje się również typowymi dla konwencji grzechami. Hipernowoczesne gadżety są nieciekawe, a ich użycie w ogóle nie zaskakuje. Już w chwili ich prezentacji możemy się bez problemu domyślić w jaki sposób zostaną użyte. Nikt nie pokusił się, żeby nadać im jakiejś wagi fabularnej, żeby zostały wykorzystane w nietypowy sposób, co zaskoczyłoby czytelnika. Agent specjalny jak zawsze w takiej konwencji stanowi jednoosobową armię, jest niezmordowanym wojownikiem bez wad, który nie potrzebuje odpoczynku. Kierowany jest oczywiście wzniosłymi pobudkami, a inne postacie przy nim to zaledwie tło mające uwydatnić zajebistość głównego bohatera.
Zagadkowa jest dla mnie sama postać głównego bohatera. Nick Fury, za którym wszyscy w S.H.I.E.L.D. wprost szaleją. Przed lekturą tego komiksu doskonale zdawałem sobie sprawę, że Fury jest ceniony za skuteczność swoich działań. Wiedziałem też, że jako dowódca jest twardzielem jakich mało, przez co może być trochę szorstki. W tym komiksie został jednak ukazany jako totalny dupek, skąd więc ta ogromna sympatia dla takiego buraka?
Jak zwykle to bywa w klasycznych komiksach zostaliśmy uraczeni masą niemiłosiernie dłużących się dialogów i wątpliwej jakości żartów. Pod tym względem klasyczne komiksy zestarzały się tak bardzo, że trudno się je czyta. Przebrnięcie przez taki komiks to prawdziwa męczarnia. Kolejny już raz każdy wątek jest starannie omówiony w kadrach, tak aby czytelnikowi nic nie umknęło i niczego nie musiał się
Cześć graficzna również nie zachwyca. Ogrom dymków i ramek narratorskich psuje kompozycje, która i tak do ideałów nie należy. Proste cartoonowe rysunki spełniają jednak swoją rolę, przykuwają uwagę czytelnika na tyle, że znajduje w sobie siłę, aby brnąć przez te wszystkie długaśne dialogi aż do końca. Końca, który poznamy za… 30 tygodni od wydania pierwszej części. Nie wiem czy ten fakt mnie cieszy, że odpocznę trochę od „klasyki” czy przeraża, że po takim czasie zapomnę co się działo w pierwszej części i będę musiał ją przeczytać jeszcze raz dla przypomnienia…
Za nami już 2/3 całej kolekcji. Do końca pozostało 40 albumów, możecie się więc spodziewać, że Wasz portfel odetchnie już za 80 tygodni 😉 O ile Hachette nie uraczy nas kolejną kolekcją komiksów „must have”.
Paweł Warowny