Kiedy zabrakło Batmana (a przynajmniej starego Batmana), wykształcił się ruch społeczny skupiający samozwańczych stróżów prawa. Wszyscy nazwali siebie Robinami, na wzór pomocnika nietoperza. W skutek tragicznego wypadku stali się jednak celem policji Gotham. Nastała Wojna Robinów.
Wojna Robinów, wojna pomysłów, wojna stylów
Na względnie świeżą mini serię, bo skończoną półtora roku temu, składa się 9 zeszytów. To łącznie 8 tytułów, 8 scenarzystów i 29 artystów odpowiadających za część graficzną. Brzmi jak przepis na bałagan w komiksie, prawda? Niekoniecznie? OK, da się go uniknąć przy podobnych statystykach, ale Wojna Robinów nie jest tego przykładem. Chwytliwy tytuł przykuł i moją uwagę. Zachęcony byłem też możliwością przeczytania chociażby pojedynczych zeszytów z serii nie wydawanych w Polsce. Świetne zawiązanie akcji przedstawione na kilku pierwszych stronach zapowiadało naprawdę fajną historię. Później było już niestety tylko gorzej.
Z powodu tragicznych wydarzeń z udziałem jednego z samozwańczych Robinów w Gotham zaczęto wyłapywać osoby noszące jakiekolwiek ich symbole. Ściganie za literkę „R” rozumiem, ale na samym początku komiksu aresztowany zostaje chłopak noszący… czerwone trampki. Bo to kolor Robinów. Ponadto, bez wcześniejszego przeszkolenia dokonuje on kaskaderskiego wyczynu akrobatycznego z niesłychaną wręcz pewnością siebie. Komiksów superbohaterskich nie da się czytać bez odrobiny dystansu i przyzwolenia na nierealistyczne wydarzenia, jasne. Wojna Robinów wymaga jednak sporo więcej. Między innymi ignorowania faktu, że co parę stron styl rysowania diametralnie się zmienia. Nie w sposób adekwatny do sytuacji, po prostu zmienia się i już, bo zaczyna rysować ktoś inny. Przeszkadza to w odbiorze, zamiast go uatrakcyjniać (rysowania adekwatnie do sytuacji proszę się uczyć od pana Sandovala). Wojna Robinów wymaga też od czytelnika niezwykłego skupienia na wszystkich pojawiających się wątkach, a jest ich prawie tyle, co samozwańczych Robinów. Część się mocno ze sobą wiąże, część mniej, a część jedynie utrudnia odbiór.
Przegrana Wojna Robinów
W komiksie walczą nie tylko postacie z uniwersum DC. Trwa również wojna artystów. Wydawać by się mogło, że przy tworzeniu każdego kolejnego zeszytu postawiono sobie za cel przyciągnięcie uwagi czytelnika akurat do danego tytułu i zachęcenie go do sięgnięcia po więcej. Czytając jednak wydanie zbiorcze, chce się w tym bałaganie po prostu odnaleźć główny wątek. Wojna Robinów to moim zdaniem zmarnowany motyw. Pomysł jest świetny – skupienie w jednej historii wszystkich dotychczasowych Robinów i dorzucenie do tego rzeszy dzieciaków chcących się na nich wzorować. Brak logiki jednak, jak w przypadku wspomnianego wcześniej aresztowania za czerwone trampki, znacząco psuje fabułę.
Drugą kwestią jest wymuszony moim zdaniem patos. Młodzież, chcąca na własną rękę bronić prawa, nieustannie powtarza: „Jesteśmy Robinami!”, albo „Jestem Robinem!”. Brzmi to jakoś sztucznie, tak samo jak motywujące mowy prawdziwych Robinów. Do tego bohaterowie skaczą chaotycznie z kadru na kadr, biegają to tu, to tam, walczą raz ci, raz tamci… W efekcie najważniejsze punkty fabuły łatwo pominąć, bo co chwilę narracja przenosi czytelnika w zupełnie inne miejsce.
A może by tak rozejm?
Wojna Robinów jest swego rodzaju kontynuacją wydawanej u nas serii Wieczni Batman i Robin, stanowi pomost pomiędzy pierwszym a drugim tomem. Zainteresowanym tym tytułem radzę odpuścić sobie Wojnę, przeczytać streszczenie w Internecie i spokojnie czekać na drugą część Wiecznych. Może kiedyś jeszcze DC pokusi się o ponowne wykorzystanie podobnego motywu Robinów, wszak resety uniwersum to nic nowego. A tymczasem, cóż, z tej wojny wracamy na tarczy.
Konrad
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.