Zaginione wesołe miasteczko. Opowieść o Dicku Graysonie
W oczekiwaniu na trzeci tom Nightwinga od Toma Taylora (mam szczerą nadzieję, że już do mnie leci – i to w asyście całej ekipy Tytanów), postanowiłem zaspokoić głód Graysona sięgając po coś lżejszego, choć wciąż tematycznie znajomego. „Zaginione wesołe miasteczko. Opowieść o Dicku Graysonie” to część młodzieżowego cyklu „DC Powieść Graficzna 13+”, mającego przybliżyć nastoletniemu czytelnikowi sylwetki mniej oczywistych bohaterów z uniwersum DC. Tylko Wonder Woman zdaje się być tu wyjątkiem od reguły „drugiego szeregu”.


Kto zrozumie nastolatka
No bo kto lepiej zrozumie nastolatka niż inny nastolatek zmagający się z burzą hormonów, tożsamości i emocji? Niby każdy dorosły też to kiedyś przeżywał, ale jakoś dziwnie łatwo wszyscy zapominają, jak to jest mierzyć się z własnym ciałem, które zaczyna żyć własnym życiem, i głową, w której roi się od wielkich pytań, dramatów i pierwszych rozczarowań.
Dick Grayson, jakiego tu poznajemy, to nie superbohater w akcji, a zwyczajny, choć trochę przygnębiony nastolatek. Spędza wakacje w trasie ze swoimi rodzicami, którzy po raz kolejny odgrywają to samo akrobatyczne show – dla coraz mniejszej, coraz bardziej znudzonej publiczności. Mamy więc okazję spojrzeć na Dicka z zupełnie innej strony niż zwykle – nie przez pryzmat tragedii, nie przez ciężar odpowiedzialności, ale z perspektywy chłopaka, który jeszcze nie wie, kim ma być. Mroczne wydarzenia, które znają fani Nightwinga, są tu tylko cieniem w tle – ledwie zarysowaną przyszłością, która jeszcze nie rzuciła swojego piętna.


Co nie oznacza, że „Zaginione wesołe miasteczko. Opowieść o Dicku Graysonie” nie jest opowieścią o stracie. Wręcz przeciwnie – to właśnie strata stanowi emocjonalny rdzeń tej historii. Tyle że nie jest to historia Dicka – przynajmniej nie tylko jego. To przede wszystkim opowieść o Lucianie, dziewczynie, którą poznaje, słucha i… powoli się zakochuje. To młodzieżowa historia miłosna, ale pozbawiona bajkowego finału. Zamiast wielkiego happy endu mamy raczej ciche, bolesne rozstanie, takie, które zostaje z człowiekiem na dłużej – zwłaszcza gdy jest się młodym i wszystko przeżywa się po raz pierwszy.
Magia kolorów
Ważną rolę w „Zaginionym wesołym miasteczku” odgrywa kolorystyka, która nie tylko ilustruje wydarzenia, ale też subtelnie podpowiada, co dzieje się w sercu głównego bohatera. Proza codzienności – nudne popołudnia, samotne spacery czy rozmowy z przyjaciółką, która również tkwi w cyrkowym marazmie – ukazane są w chłodnych, niebieskich tonacjach. To nieprzypadkowe – ten klimat nie tylko oddaje emocjonalny dystans, ale i bezpośrednio nawiązuje do Nightwinga. Jednak gdy na scenie pojawia się Luciane, coś się zmienia. Wraz z nią świat Dicka rozświetla się – dosłownie. Kolory stają się cieplejsze, dominują odcienie żółci i pomarańczy, a strony promieniują magią chwili, uczucia i ulotnej nadziei.


Ma to bezpośrednie odbicie w tym, jak Dick Grayson postrzega rzeczywistość – i jak ta rzeczywistość przedstawia się innym. Cyrk, w którym dorasta, jest nudny, przewidywalny i wypalony – przedstawienia wyglądają tak samo od lat, nie wzbudzają już emocji, a dla widowni to raczej smutny obowiązek niż ekscytujące przeżycie. Tymczasem po drugiej stronie drogi pojawia się Zaginione Wesołe Miasteczko – świeże, kuszące tajemnicą już w samej nazwie.
Tam dzieją się „prawdziwe” czary, a nie tylko kuglarskie sztuczki powtarzane w kółko. Oczywiście, dla starszych, tzw. boomerów, będzie to po prostu opowieść o zauroczeniu – relacja chłopaka i dziewczyny, pierwsze uczucie, stara jak świat historia. I będą mieli w tym trochę racji. Ale nie dostrzegą całej głębi – bo dorośli często upraszczają sprawy, szufladkują emocje i spłaszczają wielowarstwowe historie, co młodych zwyczajnie irytuje. I słusznie.
Szekspirowski klimat
W centrum tej opowieści znajduje się para – Dick i Luciane – a wszystko, co dzieje się wokół nich, podporządkowane jest ich relacji. Nie ma tu jednoznacznego czarnego charakteru, nie ma konkretnego wroga, który pociąga za sznurki. A jednak zagrożenie istnieje, unosi się w powietrzu i wisi nad bohaterami niczym ciężka, cyrkowa kurtyna. Środowiska, z których pochodzą, nastawione są do siebie z wyraźną niechęcią, co przywodzi na myśl klasyczny motyw zwaśnionych rodów rodem z szekspirowskiej tragedii.


Co prawda postać Madame Black początkowo wydaje się złowroga, finalnie okazuje się kolejną ofiarą sytuacji. W tle, raczej subtelnie niż dosłownie, Moreci wplata również motyw nietolerancji – obecny, ważny, ale niezbyt dominujący. Służy głównie temu, by jeszcze mocniej przesunąć Dicka w stronę społeczności z wesołego miasteczka, podkreślając jego oddalenie od starego świata i zbliżenie do czegoś nowego, bardziej inkluzywnego – choć niekoniecznie mniej skomplikowanego.
Od akrobacji do emocji
Nightwinga w zasadzie mi nie brakuje, ale chętnie zobaczyłbym więcej akrobatycznych ewolucji – szczególnie takich, które przyciągają uwagę filmowym wyczuciem detalu i dynamicznym kadrowaniem, jak w tej pierwszej, świetnie rozrysowanej scenie. Później niby mamy jeszcze moment, gdy Dick wyprowadza kopniaka w szczękę i delikatnie popisuje się na diabelskim kole, ale to już nie robi aż takiego wrażenia. Czapki nie zdmuchuje, a szkoda – bo potencjał na efektowną choreografię ruchu zdecydowanie był.
I tak Nightwing dla nastolatków wyszedł całkiem nieźle. Z tych albumików, które przeczytałem, najmniej spodobała mi się Harley Quinn (więcej tu – klik), ale w zasadzie to wszystko są tylko ciekawostki – inne formatem, zilustrowane inaczej niż zazwyczaj, ale właśnie przez to interesujące. Doskonale sprawdzają się jako lekki przerywnik od mainstreamu. Albo gdy człowiek czeka na kolejny album ulubionego bohatera i szuka czegoś, co umili ten czas.
Scenarzysta: Michael Moreci
Ilustrator: Sas Milledge
Tłumacz: Alicja Laskowska
Wydawnictwo: Egmont
Seria: DC powieść graficzna 13+
Format: 150×230 mm
Liczba stron: 192
Oprawa: miękka
Druk: kolor