Z Żywymi Trupami pierwszy raz spotkałem się kilka dobrych miesięcy temu. Genialny serial, Kapitalna produkcja, Zobaczysz wciągnie cię – radzili kolejni znajomi. Nie lubię motywu zombie, ale postanowiłem sprawdzić. Siadłem, obejrzałem trzy odcinki i więcej do niego nie wróciłem. Serial walił trupem i nudą. Nie był zły, ale nie był też na tyle dobry by regularnie poświęcać dla niego tyle czasu. Minęło kilka miesięcy, a ja za namową znajomego wróciłem do historii Ricka i spółki, tym razem jednak tej oryginalnej – komiksowej. Na tapetę trafiły od razu dwa pierwsze tomy. „Żywe trupy. Dni utracone” oraz „Wiele mil za nami”. Zawsze drażniło mnie gadanie truizmów w stylu książka lepsza jak film. Ale wiecie co? Ten komiks, w przeciwieństwie do serialu, zamiata!
Z racji popularności serialu muszę podzielić czytelników na dwie grupy. Zacznę od tych, którzy w ogóle nie mają pojęcia o co chodzi. Głównym bohaterem tego dzieła jest młody policjant Rick. Facet ma wszystko, czego potrzeba. Żonę, syna, dobrą pracę. Mieszka w małym miasteczku, gdzie zazwyczaj panuje święty spokój. Jednak podczas jednej z akcji policji zostaje postrzelony, w wyniku czego zapada w śpiączkę. Świat, w którym się budzi, nie jest w najmniejszym stopniu tym, który pamięta. Nowa rzeczywistość przepełniona jest śmiercią. Miasto, w którym mieszkał zostało opanowane przez zombie. Rick postanawia działać, chce odnaleźć swoją rodzinę. Udaje się więc do najbliższego dużego miasta – Atlanty. Szybko dowiaduje się, że tak naprawdę nigdzie nie może czuć się bezpiecznie.
Bohaterowie nie mają pojęcia czym są potwory. Wiedzą za to, że niegdyś byli ich bliskimi, a jedyne co na nich teraz działa to dobry strzał w głowę. Umarlaki nie należą do zbyt inteligentnych, ale ich siłą jest liczebność. Są dosłownie wszędzie. W takich warunkach przychodzi żyć ocalałym grupkom zdrowych ludzi. Stary ład społeczny, wszelkie konwenanse i kodeksy moralne poszły w niepamięć. Liczy się to, żeby przeżyć. Zjeść coś, znaleźć sobie kogoś z kim można uprawiać seks i przeżyć kolejny dzień. Najlepiej w takim miejscu, gdzie można spokojnie przespać się kilka godzin bez pobudek na polowanie na sztywniaków. Ci, którzy szukają tutaj survivala w stylu zabijmy hordy przeciwników i bawmy się dobrze w imię rock’n’rolla, nie mają czego tu szukać. Żywe Trupy to obyczajówka. Historia o ludziach, którym przyszło żyć w strasznym świecie, którego nie rozumieją. W rzeczywistości, w której muszą podejmować trudne decyzje po to, żeby przetrwać. A oglądanie tego całego chorego syfu, sprawia sporą przyjemność.
Serialu widziałem trzy odcinki, komiksu przeczytałem dwa tomy. Jeśli miałbym wskazywać różnice to przede wszystkim inny dobór bohaterów (nie wszyscy ważni pojawiają się od razu, tak jak w wersji z ekranów TV, nie będę pisał o kogo chodzi), a akcja w wersji papierowej dzieje się szybciej. Tempo jest zawrotne i wcale nie chodzi tu o walkę, ale tej też nie brakuje. Tu nie ma czasu na eksponowanie zombiaków, tak jak w filmie. Film jest z lekka dopowiedziany, a komiks pozostawia spore pole do manewru dla czytelnika. Musi myśleć! Przez co jest sporo ciekawiej. Żywe Trupy to historia o ludziach, którzy starają się znaleźć chwilę szczęścia, ale za każdym razem, gdy wydaje im się, że teraz będzie dobrze (a przynajmniej lepiej) całość zaczyna się sypać.
Kiedy pierwszy raz otworzyłem komiks pomyślałem: o cholera! czarno-biały. Nie lubię produkcji bez koloru. Ale o dziwo czytało się to wszystko dobrze, a po dłuższej lekturze stwierdziłem, że kolor mógłby zepsuć cały efekt. Zamiast szarości życia bohaterów, byłaby kolorowa mozaika z wyeksponowanym truchłem. W Marvel Zombiessię to sprawdzało, tu mogłoby wszystko zepsuć. Moją uwagę przykuły także dialogi. Są naprawdę solidnie rozpisane. Postacie są autentyczne, nie gadają jak banda klonów, a kiedy trzeba przeklinają. Wulgaryzmy używane są z wyczuciem, nie ma ich ani za mało ani za dużo. W końcu to zombie apokalipsa, a nie piknik w lesie. Wyobraźcie sobie to: O nie! Rick. To monstrum zabiło naszego przyjaciela na oczach naszego syna. Co teraz zrobimy? Nie wyobrażam sobie naszej dalszej egzystencji.
W przedmowie do komiksu, Kirkman, zapowiada, że to historia, po której nie będziemy pytać Co dalej? Mówił o tym, że to niekończąca się opowieść. Przeczytałem dwa tomy (naraz! jak siadłem, to ciężko było przerwać) i po kolejne po prostu muszę sięgnąć. Jeśli całość dalej wygląda tak dobrze, jak w pierwszych odsłonach, to niech trwa w najlepsze, bo zabawa jest przednia, a ponadto nie kosztuje wcale tak drogo.