Carnage i Hobgoblin intryguje polskich czytelników już samym tytułem. Solowe występy co prawda znanych, ale jednak z reguły nie pierwszoplanowych postaci to niepewny grunt dla wydawcy. Intuicja podpowiadała mi, że komiks musi być naprawdę solidny, skoro Egmont zdecydował się podjąć to ryzyko.
Carnage i Hobgoblin – zwiedzeni przez okładkę
Niestety, etykietka „Axis” odstrasza część zainteresowanych. Sugeruje, że album jest fragmentem kolejnego wielkiego eventu, a do czerpania pełni przyjemności z lektury, ba, może i w ogóle do pojęcia fabuły, wymagana będzie znajomość szeregu innych tytułów. Otóż Carnage i Hobgoblin jest ściśle związany z eventem nazwanym Axis, ale jak najbardziej można po niego sięgnąć nie zapoznawszy się z innymi elementami układanki.
Carnage i Hobgoblin – dwie komedie
Album zbiera trzyzeszytową miniserię o Carnage’u i analogiczną o Hobgoblinie. Obie są utrzymane w zdecydowanie żartobliwym tonie i opierają się na tym samym motywie – nagłej zmianie charakterów postaci o 180 stopni. Od razu zaznaczę, że nie dzieje się nic przełomowego dla uniwersum Marvela. Frajda z lektury zasadza się wyłącznie na aspekcie komediowym, dlatego Carnage i Hobgoblin powinien być czytany z odpowiednim nastawieniem. Żaden zwrot akcji nie otworzy Ci szczęki z nagłym skrzypnięciem, chyba, że podniecasz się najdrobniejszymi nowinkami z Domu Pomysłów, które po części, cóż, można przewidzieć. W środku nie ma też żadnych graficznych rarytasów. Ot, przystępne w odbiorze rysunki. Komiks zatem do czytania dla relaksu i na poprawę humoru, nie dla przeżyć estetycznych.
Carnage
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy już po przekartkowaniu, to przepiękne kolory (prawdopodobnie przynajmniej po części kładzione akwarelami), żywe i głębokie, do tego perfekcyjne, dokładne cieniowanie. Wiele uroku niestety odbierają czasem zbyt proste szkice, ale całość idealnie pasuje do pseudobajki o nawróconym złoczyńcy. Ów, niestety, wygląda fatalnie, w odróżnieniu od reszty postaci. Momentami przypomina tanią plastikową figurkę, albo niecodzienną ozdobę choinkową z malowanego szkła. Macki, które powinny nieustannie chlastać powietrze dookoła siebie, chować się i na nowo wyrastać w innych miejscach, sprawiają wrażenie okrutnie drętwych. Często też brakuje oddania tekstury kosmicznego kostiumu, zamiast widocznych wypukłości widzimy coś w rodzaju nadruku na spandexie. To jednak jedyny mankament komiksu. Delikatnej przewidywalności fabuły nie liczę, w końcu nie o to chodzi w komedii. Clue sprawy z kolei – gagi – stoją na poziomie. Bawią niedorzeczne wspomnienia, w których gubi się Carnage, podobnie jak zestawienia kadrów, przedstawiających jego intuicyjne reakcje oraz to, co faktycznie robi po zmianie charakteru, czy też dyskusje, które prowadzi w czasie wizyty w zaświatach. Nieporadność w staraniu się o miano bohatera ukazana w dialogach, narracji i brutalnych scenach powinna spodobać się fanom Deadpoola, tu jest bardzo podobnie.
Hobgoblin
Druga z zaprezentowanych serii od razu uderza odmienną formułą. Jest tutaj jeszcze prostsza kreska i cieniowanie, mniej kolorów (ale na szczęście nie za mało), mocno kreskówkowy styl i nieskomplikowane kadrowanie. Znów minimalizm idealnie współgra z fabułą. Hobgoblin również stara się zostać bohaterem, ale przy tym chce też zarobić. Rewelacyjna satyra na rynek szkoleniowo-doradczy, im lepiej znasz to środowisko, tym więcej frajdy. Czwarta ściana pęka kilka razy, tak samo jak kilkukrotnie puszczane jest oczko do wytrawnych fanów uniwersum. Ponownie polecam sympatykom komiksów o Deadpoolu, jest wiele elementów wspólnych. Zawiłości personalne zgrabnie tłumaczy króciutki wstęp od redaktora, więc nie musimy nawet odpalać Wikipedii. Zakończenie jest trochę chaotyczne, a całość miejscami prosi o machnięcie ręką na brak realizmu, ale podkreślę jeszcze raz – Carnage i Hobgoblin to album, którego lektura ma nas odprężyć, nie zirytować. Osoby zdolne do osiągnięcia takiego stanu dzięki komiksowi Marvela – serdecznie zachęcam do spróbowania.
Konrad
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.