Vision – widzę to tak!
Siatka odniesień oraz liczne, wyskakujące co chwilę nawiązania do tzw. innych przygód skłoniły mnie przed dwoma laty, aby porzucić czytanie Marvela po rzucanych przez co poniektóre wydawnictwa ochłapy. Miast tego zacząłem czytać wszystko od początku, zaczynając od Marvel Comics #1 z 1939 roku. Do dzisiaj przebiłem się z mozołem do 1946 roku, przez ten okres zrobiłem wyjątek tylko dla dwóch pozycji. Pierwszą z nich był Moon Knight, trochę w ramach przyjemnej odskoczni, czy ciekawostki. Za drugim razem, gdy usłyszałem głosy w głowie, nakłaniające do zejścia z objętej ścieżki, w moich rękach utkwił Vision. Tu sprawa jest kompletnie inna, gdyż jawi się on jako dzieło komiksowe, które spokojnie mógłbym postawić obok Sandmana, albo Strażników. Przyrzekam, nie jest to ani o gram przesadzone.
80 lat kontra Vision
W przypadku komiksów Marvela zawsze pojawia się kwestia, czy dany komiks da się czytać bez znajomości dziesiątek, setek, tysięcy innych pozycji. Tu odpowiedź jest dwojaka. Z jednej strony Tom King genialnie prowadzi wątki, wyjaśniając wpływy z przeszłości, a pobocznych gości wprowadza, odpowiednio ich przedstawiając. Po lekturze komiksu nie mam żadnych wątpliwości co do opowiedzianej historii, znane mi uczucie „ale o co chodzi?” nawet nie zalśniło w żadnym kącie. Z drugiej zaś strony, nie sposób opowiedzieć wszystkiego, bo komiks byłby zwyczajnie nudny. Vision przetkany jest subtelną, srebrną nicią referencji. Bardzo delikatną! Mnie się miska najbardziej uśmiechnęła, gdy zobaczyłem siedzącego przy stole Whizzera, jednego z pierwszych speedsterów Marvela. Jest tego więcej, bo Vision, jakiego znamy i kochamy, ma swoje korzenie w Złotej Erze, jako że pochodzi od jednego z pierwszych superbohaterów wydawnictwa, androida o znanym wszystkim aliasie Human Torch. Wyglądem zaś bardzo przypomina innego Visiona, który to pojawił się Marvel Myster Comics #13 z listopada 1940, wyszedłszy spod ręki samego Jacka Kirbego. Kopać można długo i namiętnie, zwłaszcza po wszystkich milowych kamieniach historii Avengers. Znajomość tych wszystkich zakamarków i zawiłości umili lekturę, nieznajomość nie popsuje zabawy i nie zburzy uczucia, że ma się do czynienia z dziełem.
Księga Rodzaju
Według mojej najśmielszej interpretacji oraz tego, jakie zostały wzbudzone we mnie uczucia, mamy do czynienia z samym początkiem. Wcześniejsze wydarzenia są niepodważalne, scenarzysta sięga do nich bardzo często. Wszystko zaczyna się od nowa i nie chodzi tu tylko o numerację serii zaczynającą się od #1. Vision wraz z rodziną przeprowadza się na przedmieścia, by zamieszkać w małym domku, jakich miliony. Rodzina Visionów to zdawałoby się, familia jakich tysiące. Ojciec to bohater narodowy, u którego boku stoi kochana żona Virginia. Ich pociechami są bliżnicy Vin i Viv, parka, chłopak i dziewczyna. Obrazek wręcz perfekcyjny. Zgadza się, wszyscy są syntezoidami, androidami opartymi na syntetycznych narządach i krwi. Każdy z nich został stworzony na czyjś wzór i zaszczepiony w cichej, idealnej okolicy. Jak to w tej historii już było, idealna opowieść zaczyna się sypać, poczynając od jednego, małego, niewinnego kłamstwa. Machlojka szybko zaczyna zataczać coraz większe kręgi, zmieniając się w krętaninę, szalbierstwo, w końcu przyjmując postać totalnej katastrofy na ogromną skalę. Mimo dobrych intencji w działaniu rodzina zostaje wypędzona z raju, a czeka ich piekło codziennych spraw.
Człowiek (?)
Siedząc na tylnym siedzeniu, niesamowicie łatwo jest wydawać osądy. Jasne jest, że do mojego salonu nie wpadnie w porze kolacji Mroczny Żniwiarz. W razie kłopotów z synem nie wykręcę też numeru do obrzydliwie bogatego milionera. Mimo to niemal natychmiastowo rodzi się w głowie myśl, że kłopoty, które rodzina Visionów ściąga na siebie, powodowane są przez ich robocią naturę. Tutaj Tom King wyciąga swoją najstraszliwszą broń, bo wskazany osąd odbije się od kartek komiksu i powróci do czytelnika z zapytaniem o jego własne człowieczeństwo. Nie jest trudno oceniać robota opartego o system operacyjny. A ty jakie wzorce i jakie algorytmy masz zaprogramowane? Zadasz sobie pytanie, jak sam byś się zachował w podobnej sytuacji i zweryfikujesz to stanowisko, nim nie przerzucisz kilkudziesięciu stron. Pomyślisz, co się dzieje, gdy znane ci wzorce zachowania zawodzą i trzeba zareagowaćzgoła inaczej, niż by się początkowo wydawało.
Powiem szczerze, spodziewałem się przyjemnej i dość prostoliniowej rozrywki spod znaku Marvel Dzieciom (Marvel Now). Vision mieszkający z rodziną na przedmieściach wywoływał u mnie uczucia ciepła, dobroci, ckliwości i spokoju. To, co zaserwował mi Tom King, to rozbudowana, inteligentna i dość wymagająca lektura. Nie chodzi tylko o to, że tekstu jest dość sporo, choć zdarzają się i ilustracje na całych stronach. Autor nie poprzestaje na postaciach w kolorowych kalesonach (mimo że tych się trochę przewija). Zahacza o klasyczną literaturę, w tym m.in. o Szekspira (stąd skojarzenia z Sandmanem). Obok tworzy własną mitologię i dość brutalny rytuał pozwalający widzieć przyszłość. (hmmm, też tamże). Składowe objawiają charakterystykę bohatera. Vision, kiedy trzeba, jest lżejszy od powietrza i potrafi przenikać ściany. Potrafi też być niewyobrażalnie ciężki. Tu stają mi przed oczami zatwardziałe typy stworzone przez Alana Moora i brutalna dekonstrukcja superbohaterska, jakiej na nich dokonał.
Minęły już dwa dni od momentu, gdy szybkimi haustami skończyłem komiks, a nadal jestem pod wielkim wrażeniem. Tom King w jedynej kreacji dla Marvela stworzył najlepszy komiks z wielkim czerwonym M na okładce, jaki dane mi było przeczytać. Po tym, jak rozbił bank… uciekł do DC. Szkoda. Wielkie ukłony należą się też osobom odpowiedzialnym za oprawę graficzną albumu. Wybaczcie, ale nie wymienię tu wszystkich nazwisk. Czuć od pierwszych stron, że zespół ściśle ze sobą współpracował, wręcz w rodzinnej symbiozie. Dzięki nim Vision wygląda nowocześnie, świeżo, ale też i komiksowo. Kreska w tym dziele wywołuje miłe mrowienie, przywodzące na myśl mistrzów gatunku. Fajnie, że Egmont zebrał w jednym tomie wszystkie dwanaście zeszytów serii. Szkoda jednak, że nie pokuszono się o twardą oprawę, na którą to dzieło jak najbardziej zasługuje.
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.