Star Wars – Yaviński artefakt
Yaviński Artefakt – polski tytuł ustępuje ociupinkę precyzji oryginalnego. Star Wars: Underworld: The Yavin Vassilika, o, to jest dopiero konkret. Rzecz tyczy się bowiem przestępczego półświatka, a motywem przewodnim zamieszania uczyniono artefakt – a jakże – z Yavin i próbę jego odnalezienia. Tytuł obiecujący, prawda? Spodziewasz się gwiezdnowojennej wersji Ojca Chrzestnego, Scarface’a, czy chociaż Ocean’s Eleven? Temu komiksowi bliżej niestety do Kevina samego w domu.
Zmyłka w tytule
Carlos Meglia to absolutny strzał w dziesiątkę, jeśli chodzi o dobór rysownika do scenariusza. Facet idzie w totalnie kreskówkowy klimat, mocno przerysowuje, a szczegółowość zostawia daleko w tyle za wyrazistością. Do tego dwoje kolorystów – Dave Stewart i Helen Bach – współpracują z nim wyśmienicie. Jest raczej jasno, często pstrokato, czasem pastelowo. Róż, pomarańcz, turkus, fiolet, tego jest tutaj pełno, wbrew pozorom nie taki mroczny ten półświatek. Jasne, to expanded universe, a nie kanoniczne filmy, więc mamy miejsce na dowolną konwencję. Mnie jednak wystarczyło Jar-Jar Binksa i pasuję względem komediowej gonitwy za tytułowym artefaktem. Po komiks sięgnąłem z ciekawości – jak te rysunki sprawdzą się w świecie Star Wars? Jaka opowieść może do nich pasować? Mogłem się chwilę dłużej zastanowić…
Lekko, przyjemnie, dziecinnie
Zdecydowanie pierwszym skojarzeniem z warstwą graficzną, jaką dostał Yaviński artefakt, są animowane Wojny Klonów. Serial co prawda doceniany przez niektórych starszych fanów, ale jednak docelowo kierowany do tych najmłodszych. Podobnie jest z tą historią. Niby przelatuje nam przed oczami cała plejada szumowin, kanciarzy, oprychów i cwaniaków, występuje Jabba, Boba Fett, Han, Lando i inni, ale ciężko oprzeć się wrażeniu, że są to ich wygładzone, wręcz ocenzurowane wersje. Nie chodzi o to, że krew musi się lać strumieniami, zagęszczana kosmicznym koksem i do tego podpalana ku uciesze zwyrodniałej gawiedzi. Chodzi o to, że dobrze by było zobaczyć przekonujące, realistyczne przestępcze podziemie, a nie złodziejaszków rodem ze wspomnianego we wstępie hitu polskich wigilii. Przemoc pozostaje w domyśle, dialogi są mocno ugrzecznione, a motywacje bohaterów spłycone. Takie zabiegi skutkują zobojętnieniem dojrzałego czytelnika na fabułę.
Znajomo, ale nieswojo
Yaviński artefakt obficie raczy nawiązaniami do filmów i świetnie spina się z resztą uniwersum. Strony komiksu zaludniają wszystkie bardziej rozpoznawalne gatunki kosmitów, którzy swobodnie operują mnóstwem nazw własnych. Do tego pełno jest mało istotnych, ale cennych niuansów: Greedo coraz bardziej wkurza się na Solo, Lando zarzeka się, że odzyska Sokoła, Bossk zawzięcie poluje na Chewbaccę, itd. Każdy zagorzały fan Gwiezdnych Wojen (jak ja) powinien być zadowolony, ilość drobiazgów dla wyjadaczy imponuje. Niemniej, pomimo osadzenia opowieści w ukochanym przeze mnie świecie, jakoś nie bardzo ciekawił mnie finał. Nie emocjonowałem się przebiegiem pościgu za artefaktem, czytałem do końca raczej dla zasady. Nie wiem, czy winę na to zrzucić na karb komediowo-infantylnej konwencji, nietypowych dla odległej galaktyki rysunków, czy po prostu kiepski scenariusz. Wzbraniam się przed tą ostatnią opcją, bo zwykłem w takich sytuacjach kwitować swoją opinię o komiksie po prostu tym, że jest przeznaczony dla młodszego odbiorcy. Finalnie chyba jednak, skoro Yaviński artefakt nie miał mnie czym do siebie przekonać, nie przekona też raczej mniej oddanych fanów. Komiks do pominięcia.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Konrad