Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie to z mojego punktu widzenia słaby film. Jeśli nie potrzebujesz poznawać tej optyki – przejdź do kolejnego akapitu. Gwiezdnowojenny lore jest chyba najbliższy nerdowskim częściom mego serca. Oglądałem, czytałem, grałem. Dużo i często, przez około dwadzieścia lat. Nie jestem wyznawcą jedynej prawdziwej sagi, nie byłem w kinie na premierze w 1979, nawet w planach wtedy nie byłem. Za to jak dowiedziałem się o Mocy, tak już regularnie pogłębiałem znajomość. Nowy film – nowa pozycja obowiązkowa na liście do przyswojenia. Recenzja pisana więc z punktu widzenia fana, ale nie fanatyka. Nie strzelam do nikogo, kto twierdzi, że Han nie strzelił pierwszy. Nie uważam też, żeby Disney komukolwiek był cokolwiek winien, a już na pewno nie będę się wymądrzał o tym, jak należało poprowadzić postacie nowej trylogii, komu to zlecić, czy jak wybrnąć z sytuacji, w której odtwórczyni jednej z głównych ról umiera przed nakręceniem filmu. Mogę jedynie stwierdzić, czy wyszło to zadowalająco.
Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie to kiepski film
Bałagan, braki w logice, płytkie postacie, rozdrabnianie się na masę wątków – tak pokrótce. Większość fanów miała jakieś oczekiwania, czy chociaż wyobrażenia, odnośnie ostatniej części sagi. Rzecz się rozbija o spełnienie bądź nie spełnienie tych oczekiwań. Ja miałem niewygórowane. Ot, dowiedzieć się, kim jest Rey, zobaczyć, jak rozwinie się postać Kylo Rena, sprawdzić, co też w tej fabule robi otwarcie zapowiadany Imperator. Jedno, drugie i trzecie dostałem. Jedno, drugie i trzecie jest w mojej opinii wybrakowane. Przede wszystkim mamy deficyt logiki, realizmu, nie przekonują mnie tłumaczenia motywów tych postaci, okrutnie to wszystko naciągane. Bohaterom wciąż brakuje pazura, jakichś wyróżników, ikry. Niezbyt się odznaczają na tle utkanym z bezimiennych obcych i droidów, zaludniających ekran. Jeśli film nie ma postaci z charakterem, które mocno zapadają w pamięć, to daję duży minus. Czarne charaktery są komiczne (mamy nawet takiego, co pomylił galaktykę Kurvix z tą odległą), a dwaj protagoniści są w najlepszym wypadku archetypiczni, w najgorszym szarzy, nawet przezroczyści.
Co mogło uratować Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie?
Bohaterowie niczym pionki? Nic to dla porządnej fabuły! Tutaj problem jest jednak taki, że wątki mnożą się jak króliki i w trakcie seansu ciężko stwierdzić, który jest istotny, a który mniej. Wprowadzane jest sporo nowych postaci, które poza przedstawianiem się niewiele robią. Pojawiają się nowe zagadki, ale pozostają bez odpowiedzi. Tworzy to razem ciężkostrawny bałagan. Śledzimy główny wątek, ale co chwilę rozpraszają nas nowi bohaterowie wyskakujący zza winkla i wtrącający swoje trzy grosze. Co krok ktoś pomaga, przeszkadza, opóźnia, ratuje. Na dokładkę plączą się pomiędzy tym wszystkim jakieś nieśmiałe, niedograne wątki miłosne. Podczas tłumaczenia widzowi schematu finałowej konfrontacji poziom absurdu przekroczył akceptowalny poziom. W recenzji spoiler-free nie wypada rozpisywać się o zakończeniu, więc wspomnę jedynie o częściowym odarciu z logiki, rozwleczeniu i przewidywalności. Nowy kanon, swoboda twórcza – spoko, ale jakichś ram poza dobrzy kontra źli też warto się trzymać. Zwyczajnie brak konsekwencji w niektórych aspektach, ale ponownie – cicho-sza, bo recenzja zawiera 0,0% spoilerów.
Nie może być aż tak źle!
No, nie wiem. Muzyka jest oczywiście świetna, a na efekty specjalne nie zwykłem narzekać. Żarty i żarciki udane, laurki dla poprzednich części miłe, ale to tylko dodatki. Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie pozostawił u mnie niesmak, poczucie nonsensu i, pomimo galopady wątków i bohaterów, paradoksalnie, spłycenia historii. Większość kluczowych punktów w fabule za jedyne uzasadnienie ma „bo tak”, nie dając nawet czasu widzowi na bunt przeciwko przesadzie, czy brakowi logiki. Pit stopy były przewidziane jedynie na humorystyczne lub nostalgiczne wstawki. Nie pomagało też siłą rzeczy toporne wciskanie scen z Leią. Film zaczął się przyjemnie, jak zawsze w centrum wydarzeń, mieliśmy szybką akcję, powiew świeżości, nieco rozwiniętych bohaterów. Akcja jednak zaczęła się rozwlekać, skakać pomiędzy planetami, statkami, zaczęło zalatywać powtarzalnością, a postacie, mimo usilnych prób zakomunikowania nam, że już niejedno razem przeżyły od Ostatniego Jedi, chyba niewielu przekonały.
Werdykt
Pierwsze 15-20 minut, nie powiem, świetnie rokowało. Później robił się stopniowo zbyt duży rozgardiasz, a po połowie chciałem już tylko dowiedzieć się, jak to się skończy. Finał oglądałem niemal jak parodię. Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie jest moim zdaniem filmem z nielicznymi przyjemnymi dla oka i ucha wątkami, za to z przytłaczającą ilością wielkich dymków z napisem „WTF?!”, wyskakujących nad moją głową. Nie lubię bezsensownych, naciąganych fabuł. Dla samego klimatu wolę posłuchać soundtracku, czy pooglądać ilustrowane albumy spod znaku Star Wars, których pełno na rynku. Na nikim psów nie wieszam, zobaczyłem co chciałem, ale mnie to po prostu nie ubawiło, nie będę już tęsknił za tymi bohaterami i scenami. Obawiam się, że Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie nie zadowolą zbyt wielu pełnoletnich widzów. Trzeba co chwilę przymykać oczy na niedorzeczności, olewać niedokończone wątki i machać ręką na chaos, albo tak mocno kochać ten świat, że nic człowiekowi nie przeszkadza… tylko, kurczę, ci zakochani w Star Warsach raczej uważają, że nowa trylogia nie ma z nimi za wiele wspólnego.
Kondej
PS Bezlitośnie spoilerująca recenzja za jakiś czas, wtedy będzie szansa na argumentację, nie samo wygłoszenie opinii.