Despota numer 1, czyli „Robert Moses. Ukryty władca Nowego Jorku”
Pisanie o muzyce jest dla niektórych jak tańczenie o architekturze. A robienie komiksu o architekturze? W mojej opinii nic zdrożnego (niektórzy architekci nawet robią komiksy, zajrzyjcie tutaj!) Robert Moses. Ukryty władca Nowego Jorku to moje pierwsze zetknięcie ze znanym (ponoć) urbanistą i efektami jego pracy. Na architekturze kompletnie się nie znam, ale zawsze chętnie poszerzam horyzonty, więc co może być tutaj lepszego niż komiks kierowany w dużej mierze do laików?
Robert Moses nie był żadnym ideałem
Robert Moses jest, jak sądzę, postacią znaną wśród ludzi, którzy byliby w stanie od ręki podać na temat mojego bloku mniej błahe konkrety niż ilość pięter. Jak się dowiadujemy, Nowy Jork zawdzięcza swój obecny kształt w głównej mierze tytułowemu bohaterowi komiksu. Facet wpływał na miasto ze swoich urzędniczych stanowisk od lat dwudziestych do lat siedemdziesiątych XX wieku, w pewnym momencie zajmując tych stanowisk jednocześnie dwanaście. Rzecz zaskakująca i od wejścia budząca wątpliwości. Jak do tego doszło, jak to w ogóle było możliwe? Album jest biograficzny, ale sprofilowany stricte na dzieła Mosesa, sposób w jaki pracował, rozwój jego kariery. Niewiele dowiadujemy się o jego życiu prywatnym, ale wydaje mi się, że to dobrze, zbyt częste wykraczanie poza narrację związaną z nowojorskim krajobrazem chyba by temu komiksowi szkodziło. Robert Moses nie był żadnym ideałem, był na przykład rasistą (co odbijało się w jego pracy) i wydaje mi się prywatnie niezbyt przyjemnym typkiem. No i… gość nie bardzo posiadał coś takiego jak życie poza pracą.
Praca na rzecz własnej wizji
Przybliżenie sylwetki kontrowersyjnej postaci, przez jednych mocno docenianej, przez innych żarliwie krytykowanej, uświadamia istotę jej sukcesu zawodowego. Robert Moses umiał korzystać ze wszystkich dostępnych mu zasobów, był wybitnie asertywny, zmotywowany i pracowity. Z asertywności wpadał też jednak w agresję, szantażował, nie znosił sprzeciwu, szedł do celu niekoniecznie patrząc na koszty. Zwykłym śmiertelnikom jego pomysły i zapał mogły wydawać się niedorzeczne lub szkodliwe, ale z obecnej perspektywy jasno widać, że był po prostu obsesyjnym wizjonerem. Większość z nas stara się dzielić swój czas pomiędzy życie zawodowe, rodzinne, relaks i szereg zainteresowań lub zwykłych czasoumilaczy. Z reguły nie mamy nic przeciwko długim weekendom. Taki Robert Moses z kolei ewidentnie widział w życiu jeden cel: pracować na realizację własnej wizji. Kooperował z ludźmi chyba wyłącznie na własnych zasadach, wydawał się być szefem zawsze i wszędzie. Zaprzęgał zdaje się 99% swoich szarych komórek do całodobowej harówki na rzecz modernizacji oraz upiększania Nowego Jorku, ten 1% zostawiając na obsługę podstawowych funkcji fizjologicznych. Nie zmienia się metropolii na długie lata, pracując marne osiem godzin pięć razy w tygodniu, rozgrzewając się leniwie przez każdy poniedziałek i ograniczając wysiłek do minimum w każdy piątek.
Specyficznie schludne rysunki
Ciężko odnieść mi się szerzej do takiej postaci, nie mam kompetencji, żeby ocenić od strony technicznej transformacje, jakie Robert Moses przeprowadził na betonowej tkance jednej z najludniejszych aglomeracji na świecie, za to mogę się wypowiedzieć na temat stricte komiksowy. Kreska Oliviera Baleza bardzo pasuje do realiów, mocno cartoonowa, kojarząca się z amerykańskimi filmami animowanymi z epoki głównego bohatera – wieloma filmami animowanymi, nie mogę precyzyjnie określić z jakim twórcą konkretnie. Momentami przychodził mi do głowy też Joan Cornella, ale to pewnie tylko przez te spore, czarne źrenice. Kolory głównie jasne, bardzo stonowane, można też odnieść wrażenie, jakby całość rozgrywała się podczas zachodu słońca, ale nie liczę tego na minus, ot, charakter opowieści. Ani kadry, ani dymki nie mają konturów, na każdej stronie jest dużo białej przestrzeni, wygląda to spójnie, a liternictwo nie odstaje, mamy delikatne, cienkie, acz wyraźne znaki. Ta duża ilość białego koloru dodaje jakiejś takiej specyficznej schludności rysunkom. Każdorazowo, kiedy Robert Moses zaczynał we mnie wzbudzać obawę, że będzie przegadany narracyjnie, albo że tekst będzie opisywał to, co na kadrach, zamiast je uzupełniać, na kolejnej stronie scenarzysta (Pierre Christin) jednak się rehabilitował i dźwigał ciężar medium. Była to pewnego rodzaju huśtawka, ale finalnie nie twierdzę, że album sklecony jest z rysunków wraz z opisami. Są takie momenty, ale na szczęście równomiernie rozproszone po całości, więc do przełknięcia bez popijania.
Rzecz warta przeczytania
Komiks, jak wspomniałem, jest przyjazny dla laików. Nie przytłacza specjalistyczną terminologią, zamiast dać coś zauważyć, wskazuje wprost na to, co winno być zauważone – głównie mam na myśli pokazywanie palcem budynków, czy innych konstrukcji. Da się odczuć doniosłość decyzji oraz działań Mosesa, niezależnie chyba od stanu wiedzy o architekturze. Wzbudza to emocje, bo główny bohater był pracowitym geniuszem, ale też apodyktycznym rasistą – ten aspekt szczególnie kłuł mnie w oczy, a jest dość mocno zaakcentowany. Rzecz warta przeczytania, szczególnie jeśli ktoś, tak jak ja, nie zapuszczał się nigdy za mocno w architektoniczno-urbanistyczne rejony. Dużo ciekawostek, być może dla niektórych bodziec do dalszego zgłębiania tematu. Robert Moses. Ukryty władca Nowego Jorku to była dla mnie przyjemna podróż. Cieszy fakt, że komiks w Polsce interesuje też wydawców spoza hermetycznego kręgu, to dobry znak względem rozrastania się rynku.
Dziękuję Centrum Architektury za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Kondej