Green Arrow. The Midas Touch. 1

   O Green Arrow z The New 52 słyszałem wiele dobrego, zwłaszcza w kontekście nudnego serialu. W przynajmniej kilku internetowych rozmowach przygody Quenna były wymieniane pośród najciekawszychtytułów tej serii wydawniczej. Korzystając z chwili wolnego czasu, w końcu sięgnąłem po pierwszy tom serii Green Arrow. The Midas Touch.

  Nazwiska, jakie pojawiają się na okładce trudno po prostu zignorować. Nad tym albumem pracował naprawdę liczny, a zarazem solidny i doświadczony zespół ludzi. Wśród scenarzystów pojawiają się: Dan Jurgens, J.T. Krul i Keith Giffen, a wśród artystów George Perez, Ignacio Calero, Ray McCarthy i ponownie Dan Jurgens. Mimo, że mamy tu do czynienia z liczną komiksową bandą, to album tworzy naprawdę spójną całość.
Strzała trafia w Internet
   W The New 52 autorzy w różny sposób podchodzą do kwestii umieszczania originów w pierwszych zeszytach serii – w Green Arrow. The Midas Touch początków działalności zielonego łucznika nie mamy co szukać. Ollie od dawna zajmuje się swoim fachem, możemy też domyślać się że ma za sobą współpracę z Royem Harperem (ten pojawia się w komiksie Red Hood and The Outlaws). Ponadto ma też dwójkę pomagierów – Jaxa, który zajmuje się projektowaniem broni oraz Naomi – specjalistkę od komputerów, która nawiguje jego działania w terenie.
   Znanemu herosowi przychodzi walczyć z całą armią superzłoczyńców. Naprzeciw niego stają: Dynamix, Doppelganger, Supercharge, Rush, Lime & Light, Core czy Stunner. Prawda, że same gwiazdy? Wcale się nie dziwię, że ich nie znacie, bo ten album to ich debiut. Nie zmienia to faktu, że jest to banda nijakich, pozbawionych charakterów partaczy. Cały myk polega na tym, że owa zła grupka zamierza podbić Internet swoimi występami. Żeby wywabić bohatera z ukrycia, mordują nastoletniego potencjalnego złoczyńcę przed kamerami. Również ich pojedynek z Green Arrowem transmitowany jest na żywo. Dochodzą do tego pewne rozważania na temat sieci i tego, co się w niej znajduje, natury ludzkiej i chęci oglądania tragedii (czego się nie zrobi dla fanów? Także lajkujcie nas!), ale poza tym – nie ma w tym nic porywającego. Złoczyńcy szybko dostają po tyłkach i… to w sumie tyle.
Nie jest źle
   Green Arrow. The Midas Touch z całą pewnością ratuje postać Blood Rose, która pojawia się mniej więcej w połowie historii. Tajemnicza kobieta w czerwieni potrafi nieźle walczyć i sama sprawia bohaterowi dużo więcej problemu niż cała ta w/w gromadka. Następnie na scenę wkracza również tytułowy Midas i całość zaczyna się kręcić. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że ten album jest tylko rozbudowanym wstępem do jeszcze większej historii.W każdym razie wszystko ładnie się kombinuje i ogólnie robi nawet pozytywne wrażenie.
   Oprawa graficzna pierwszego tomu Green Arrow stoi na przyzwoitym poziomie. Ogólnie jest poprawna, ale to wszystko co mogę o powiedzieć – nie ma tam takich planszy, które wywołałyby u mnie zachwyt. Za to znajdzie się kilka, które można uznać za brzydkie – czasem pozycje jakie przyjmuje Ollie, trzymając łuk wydają się nienaturalne i rysowane lekko na siłę. Po za tym potrzeba chwili żeby przyzwyczaić się do cywilnej wersji głównego bohatera.
 W dziesiątkę?
   Zaczynając lekturę Green Arrow. The Midas Touch byłem nastawiony na fajerwerki.Słyszałem o tej serii naprawdę sporo dobrego. Niestety moje wygórowane oczekiwania boleśnie zderzyły się z rzeczywistością. Green Arrow: The Midas Touch to album przeciętny. Typowy średniak, który niby nie jest zły, ale brakuje mu czegoś, by pamiętać go przez dłuższy czas. Przy pierwszej możliwej okazji zajrzę do kolejnego tomu – jeśli ten będzie lepszy, to jedynka jako swoisty wstęp zyska w moich oczach. Pojedynczego albumu bym raczej nie kupił.

Share This: