Kowboj z Szaolin. 4. Grunt to rodzinka
„Kowboj z Szaolin. 4. Grunt to rodzinka” dotarł do mnie z lekkim poślizgiem, ale w idealnym momencie – tuż przed świętami. Bo może macie czasem tak jak ja? Że przy świątecznym stole odczuwacie nieodpartą pokusę, by kogoś udusić, pchnąć nożem, tudzież skrócić o głowę. Slaszery przecież nie powstały znikąd – są wynikiem bardzo konkretnych myśli i wyobrażeń. Ale w tym ich urok – działają też uzdrawiająco. Można naładować akumulatory, przygotować się, bo za chwilę każda siła, fizyczna i mentalna, będzie niezbędna. Taka dawka czarnego humoru i refleksji na święta.
Co w artykule?
Bo widowisko można zrobić nawet z odcięcia palca
„Kowboj z Szaolin. 4. Grunt to rodzinka” to czysta uczta dla oczu. Geoff Darrow, po kilku stuleciach medytacji nad stylem komiksowym, powraca z kolejnym albumem, który uderza z siłą pięści wymierzonej w dębową deskę. Choć początkowo może brakować rozpędu, impet i konsekwencja sprawiają, że drewno w końcu ustępuje. Jeśli mieliście okazję zapoznać się z wcześniejszymi tomami, wiecie, czego się spodziewać: niezwykle precyzyjne kreski, miliony detali, mistrzowskie kadrowanie. Tym razem jednak album jest jeszcze bardziej intensywny – gęstszy od swoich poprzedników. Rozkładówki mogłyby pojawiać się częściej, ale nawet ich niedobór nie odbiera nic z kunsztu tej wizualnej kakofonii.
Na tych panoramach, które pozornie można przejrzeć w mgnieniu oka, można się jednak zatrzymać na dłużej, próbując przeanalizować wszystko, co Darrow w nich ukrył. Przydałyby się dodatkowe zadania w stylu książeczek dla spostrzegawczych: znajdź nożyczki, wskaż pięć tuzinów waranów albo policz pary uprawiające miłość na balkonach. Aha, warto spróbować (i to całkiem na poważnie) policzyć, ile razy twarz Trumpa pojawia się na plakatach. To stałe elementy narracji tej serii, ale w tym tomie pojawia się również coś nowego.
Nowa fucha w serii – narrator
A właściwie starego, bo z innej epoki. Temat albumu zostaje zasygnalizowany już w pierwszych kadrach przez dwójkę waranów – nieprzypadkowo ojca i syna, z których jeden nosi imię Stan. To oczywiste nawiązanie do żartu dotyczącego narracji w komiksach Marvela, gdzie narrator drobiazgowo wyjaśnia, co dzieje się w każdym kadrze, czasem wręcz podkreślając to ustami bohatera, który dodatkowo komentuje swoje własne działania. Darrow wprowadza tę grę świadomie, ale trochę ryzykuje. Czwarty tom nie czyta się już tak lekko jak poprzedni. Mimo że nadal nie trzeba przebijać się przez plansze, to lektura zajmuje wyraźnie więcej czasu.
Temat jest poważny, ale podany w sposób daleki od powagi. Bo już przy samych rozważaniach waranów trudno się nie uśmiechnąć. Wraz z pojawieniem się w miasteczku Kowboja z Szaolin, napływają wspomnienia jednego z waranów, który opowiada, jak to ojciec chciał go przywitać w rodzinie przez zwyczajowe… pożarcie. Krąg nienawiści można przełamać – jest nią droga do oświecenia. Ale zanim malec wyruszy tą ścieżką, zdąży jeszcze złapać plasterek mięsa odkrojony z ogona swojego ojca. Czemu nie? Zwłaszcza że pachniał przepysznie.
Zemsta to danie, której najlepiej smakuje…
W drugiej części wątek rodzinny rozwija się w relacji braterskiej i temacie zemsty, a klingońskie przysłowie zostaje przekręcone na bardziej pasujące do biegającej po planszach maszynki do mielenia mięsa. Kluczową bronią w tym tomie okazuje się kapelusz z rondem, które jest skrzyżowaniem z tarczą do cięcia drewna – odcina głowy z taką precyzją, że jeszcze przez chwilę potrafią mówić. Powraca także duża świnia z poprzedniego tomu, a pojawiające się odwołania przypominają marvelowską modłę. Nigdy za tym nie przepadałem, bo wymagało to czasem znajomości setek innych komiksów, żeby w pełni zrozumieć fabułę. Na szczęście tutaj nie jest aż tak źle.
Wyobraźnia Darrowa ustawiona na maksymalny poziom, a nawet przeciągnięta tak daleko, że wajcha niemal się wygięła. Latające olbrzymie meduzy żywiące się „chi” i zakochane w bezwzględnych typach, mutanci przeobrażający się w gigantyczne skorupiaki, robot zbiegły z galerii sztuki performatywnej, olbrzymi sum znany jako lord Barrington, czy dziewczyna kraba w czołgu z demobilu – każdy z tych elementów to spazm ekstrawagancji. W całym tym wirze pomysłów wielka gadająca świnia i warany jarające szlugi zdają się wręcz całkowicie zwyczajne.
Ciosy, ciosy i jeszcze więcej ciosów
A danie główne to oczywiście pojedynki – każdorazowo kilkustronicowa jazda, która zdmuchuje czapkę z głowy. Weźmy choćby scenę w fali białych ptaszysk, rozczłonkowywanych precyzyjnie mieczami jeden po drugim. Albo strzelaninę w zatłoczonym barze, pełną chaosu i improwizacji. Albo fenomenalny pojedynek, w którym kluczową rolę odgrywa… jelito przeciwnika. Szczególnie zapada w pamięć scena mierzenia czasu: rzucony w powietrze parasol, seria perfekcyjnie wymierzonych ciosów, a na koniec to ostateczne uderzenie, gdy parasol wraca idealnie do ręki właściciela (albo i nie).
Nowe przygody Kowboja, żartobliwie, lecz trafnie nazywanego tu Wokbojem, to jak otwarcie puszki piwa – charakterystyczne pstryknięcie zwiastuje znajomą goryczkę, a ślinka już cieknie na węglowodany szybko gaszące pragnienie. Aha, niemal zapomniałem: na deser czeka mini uczta wizualna z rysunkami różnych artystów, w tym Mike’a Mignoli, Stana Sakaia czy Franka Quitely’ego. Na końcu znajdziecie też szkicownik – dosłownie zeskanowany – którego największą wartością są humorystyczne wskazówki autora. I to tyle. Do zobaczenia przy wigilijnym stole!
Scenarzysta: Geof Darrow
Ilustrator: Geof Darrow
Kolory: Dave Stewart
Tłumacz: Piotr Czarnota
Wydawnictwo: KBOOM
Seria: Kowboj z Szaolin
Format: 196×295 mm
Liczba stron: 240
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo