Gargulce. Księga czarodzieja. Tom 6 – Graficzny zachwyt, fabularny niedosyt
Kolejny tom przygód Grzesia, młodego adepta magii, za mną. Niestety „Gargulce. Księga czarodzieja” to przede wszystkim słodkie i barwne grafiki — łącznie ze wspaniałą okładką, na której Grzesiu razem z Edną ujeżdżają smoka. Uwielbiam te wielkie, mityczne stwory, nawet jeśli nie składają się z łusek, lecz z pnączy i gałęzi. A co z fabułą? No niby jest, i to całkiem konkretna przygoda, ale tym razem Filippi aż tak mnie nie oczarował (jak choćby poprzednio – KLIK).


Co w artykule?
Spokój przed burzą
Wracamy do lokum naprzeciwko kolegiaty, a klimat tam panuje iście wakacyjny. Tata Grzesia rozpala grilla — i robi to metodą „rozpętania pożaru”. Jeśli wszystko na ruszcie nie zamieni się w węgiel w pierwsze pięć minut, to sukces jest tylko połowiczny. Nuda i cisza. Nawet kłótni ani sprzeczek między rodzeństwem nie słychać. A to oznacza… kłopoty!


Czas na pierwszy rozdział czarodzieja
Choć tak naprawdę nie jest aż tak źle. Grzesiu nadal, dzięki magicznemu amuletowi, przenosi się do XVII wieku, gdzie kontynuuje naukę czarów. W tym tomie ma szansę zapisać swój pierwszy rozdział w karierze czarodzieja. Co ciekawe — i całkiem nieoczekiwanie — swój własny rozdział otrzymuje też Chloé, co u jej młodszego brata wywołuje fanfary oburzenia.
Przygoda czeka, rozdział ma już nawet tytuł (u Grzesia to: „Ocalić przez cierpienie”), a do odnalezienia, uwolnienia i uratowania jest czarodziej Anagor — co dla mojego umysłu jest prawdziwą katorgą. Nie potrafię się przestawić i za każdym razem czytam… Aragorn.
Smok, rozmach i… po co ta dorosłość?
XVII-wieczne realia do najprzyjemniejszych nie należą — trudno mi sobie wyobrazić, żeby dziś ktoś ćwiartował świnię na środku ulicy. Na szczęście szybko przenosimy się do lasu, gdzie natrafiamy na… niebieskie skrzaty paradujące w czapeczkach. Nie białych, lecz kolorowych — ale zawsze. Nie wiem, czy autorom zabrakło pomysłów, czy może po prostu lubią Smerfy. Albo zwyczajnie nie widzą nic dziwnego w tym, że pokazali własną wersję tych sympatycznych stworzonek. Z syrenkami takiego kłopotu nie ma, bez problemu można pokazać swoją wizję i nikt nie będzie wytykał plagiatu.


Akcja ze smokiem jest dość krótka i nie dominuje całego albumu — wbrew temu, co sugeruje okładka. Owszem, duża ilustracja nadaje scenie, w której się pokazuje rozmachu i od razu czuć moc, ale to tylko fragment. W drugiej części następuje kluczowy dla fabuły moment zażegnania kryzysu przy zaczarowanej tamie, w którym Grzesiu i Edna stają się dorośli — przynajmniej z wyglądu. I właśnie te chwile to zdecydowanie moje najmniej lubiane momenty serii, bo szczerze mówiąc… nie do końca wiem, po co one są.
Ilustracje, styl i oczekiwanie na finał
Napięcie wieńczy całostronicowa ilustracja — a w komiksie w formacie A4 to zawsze robi wrażenie! Warto też zaznaczyć, że mimo zmian w zespole graficznym (tym razem zmienił się kolorysta), seria zachowuje swój sympatyczny styl i graficzną spójność. A to z pewnością wymaga dużego zaangażowania i sporego nakładu pracy. Grzesiu i Chloe stają się prawdziwymi podróżnikami — a przed nimi jeszcze jeden tom, który… jest w przygotowaniu. Także, drużyno magiczna: do zobaczenia następnym razem!


Scenarzysta: Denis-Pierre Filippi
Ilustrator: Silvio Camboni
Kolory: Bruno Olivieri, Rafael Ruiz
Tłumacz: Maria Mosiewicz
Wydawca: Egmont
Seria: Gargulce
Format: 21.5×29.0cm
Liczba stron: 48
Oprawa: Miękka
Druk: kolor
Papier: kredowy
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo










