WKKM. Tom 22. Marvel Zombies

     Przyznam szczerze, że obawiałem się lektury „Marvel Zombies”. Fani kolekcji strasznie jarali się premierą tego tomu: czekali na niego jak na jakiś przełom. Nie wiedziałem tak do końca czemu. Fanem zombie, w żadnej formie, nigdy nie byłem. Ba! Uważam, że tematyka chodzących truposzy jest doszczętnie przejedzona (hehe, niemal dosłownie), a jedyne co udaje się z niej wyratować to Żywe Trupy, gdzie potwory tak naprawdę są tłem. Ziewając z lekka, zabrałem się w środowy wieczór do lektury.
      Kupiłem, przeczytałem, umarłem. Na szczęście nie z nudów. Mimo wcześniejszych obaw, muszę przyznać, że autorom bardzo szybko udało się kupić moją sympatię. W tym komiksie jest to, co uwielbiam najbardziej – CAŁA MASA POSTACI. Cap, Pym, Cage, Angel, Spider, DD, Nova, Sunfire, Herc, SS, Beast, Falcon, Namor i wiele, wiele innych. Coś pięknego. Kirkmanowi udało się w ten sposób kapitalnie oddać skalę zjawiska, które opisuje. Zombie bohaterowie stanowią całą armię potargańców, a nie drużynę harcerską. Do tego dochodzą superzłoczyńcy i załoga Asteroidy M., na widok której uśmiechnąłem się sam do siebie, wspominając X-Men vol. 2. Świetny smaczek.

         Fabuła „Marvel Zombies” jest oczywiście bzdurna i nie ma sensu brać jej na serio. Nie zmienia to faktu, że zabawa jest przednia. W skrócie: na ziemię spadł wirus, totalnie z dupy, który przemienił niemal wszystkich bohaterów (a jak się okazuje, również i złoczyńców) w zombiaki, które doprowadziły do zagłady ludzkości. Tak po prostu pożarli wszystkich, a teraz sami stają w obliczu głodu, który doprowadza ich do szaleństwa. Sami sobie nawzajem nie smakują i muszą spiąć swoje, często rozlatujące się tyłki, żeby wypełnić poszarpane żołądki. Całość jest lekko strawna i przyprawiona dobrym humorem.
      Niemniej jednak, wytrawny czytelnik znajdzie tutaj dla siebie sporo wisienek na tym gnijącym torcie. Album pełen jest mniejszych i większych smaczków. Mnie najbardziej urzekła kreacja postaci zombie Pyma. Bohater ma masę nawyków z pierwszego życia. Kombinuje, bez względu na koszty, ma mocno ograniczony kręgosłup moralny i w nienajlepszy sposób traktuje swoją żonkę ; )
       Mocną stroną tego albumu jest jego oprawa graficzna. Kreska Phillipsa i kolory Chunga to prawdziwy majstersztyk. Nekrofile mogliby sobie wieszać plansze z tego komiksu na ścianach. Wszędzie fruwają kończyny, mózgi kapią z czasek, a na bebechy trzeba nosić ze sobą wiadro i mopa. Cud, miód i nekromancja ;D Szczególnie dobrze wygląda walka truposzy z Magneto (ten swoją drogą ma konkretnego powera i bije jak trzeba), który robi bardzo przyjemną jatkę.
      „Marvels Zombies” to ciekawa pozycja, chociaż niepozbawiona wad. W tym swobodnym galopowaniu przez pola śmierci scenarzysta lekko się zapędził. Nie łykam upgrade’u zombiaków po walce z Silver Surferem. Zdaje sobie sprawę, że pozwoliło to na bardzo zgrabną pointę historii, co nie zmienia faktu, że nawet jak na takie standardy, to lekka przesada. Podsumowując, mamy do czynienia z naprawdę solidnym albumem i z pewnością jednym z lepszych w tej serii. Autorom udało się przekonać nawet takiego zombie-sceptyka, jak ja ; )

Mariusz

Share This: