WKKM. Tom 21. New X-Men. Imperialni

        X-Menami jarałem się od najmłodszych lat. Obok Batmana i Spider-Mana, to właśnie kreskówka o przygodach mutantów była w ścisłym kręgu moich zainteresowań. Dzieci marzyły o tym, żeby dostać list do Hogwartu, wejść przez szafę do Narnii albo wyruszyć w wielką podróż. Ja – chciałem zmutować i uczyć się w szkole dla wybitnie uzdolnionych.
       Na wszelkie dzieła związane z mutantami zawsze patrzę tak jakoś bardziej przychylnym okiem (no może z wyjątkiem filmu o początkach Wolverine’a). To jedyna (oprócz kilku pierwszych komiksów Ultimates) seria, którą da się przełknąć wersji Ultimate. Niemal tak bardzo jak X-Menów, lubię twórczość Granta Morrisona. Facet jest absolutnie genialny i ma niesamowitą zdolność do kombinowania. Niemal zawsze wykręci coś, przy czym czytelnik musi się chwilę zastanowić. Dlatego też na kontynuację przygód X-Men w ramach WKKM czekałem jak na swoiste zbawienie. Mimo, że znałem już fabułę tych zeszytów, to potrzeba posiadania ich na półce nie pozwoliła zaznać wytchnienia.

        Ciężko pisać o samych Imperialnych, nie odnosząc się do Z jak Zagłada. Morrison i spółka zrewolucjonizowali X-Men vol. 2  i stworzyli kompletnie nową serię. Grant zdobył moje uznanie pokazując  nowe oblicze tak oklepanej postaci, jak Charles Xavier. Wraz z artystami stworzyli nową jakość. Przyznam szczerze, że jak czytałem te zeszyty w ramach DK jako małolat to odczuwałem pewien strach. Niektóre kadry wywoływały u mnie mieszaninę wstrętu i lęku (patrz podróż po podświadomości profesora).
        Nie ukrywam, że nie wszystkie zabiegi związane ze zmianami w serii mi się podobały. Przede wszystkim nie odpowiada(ł) mi skład drużyny. Nie lubię małych grup superbohaterów. Uwielbiam ich mnogość, różnorodność i wszelkie team-upy. Zespół Morrisona jest stanowczo za mały i nie ma zbyt dużego pola do manewru. Dwoje telepatów (plus trzeci Xavier), dwóch fizycznych i laserowy chłoptaś. Bieda. Fakt, że ten dobór bohaterów idealnie wpasowuje się w historię, ale u mnie powodował swoistą tęsknotę za resztą składu. Należy też pamiętać o tym, że Morrison nie mógł „dostać” wszystkich, których chciał ze względu na inne serie. Kolejna kwestia, którą poruszę, to zamiana Beasta w kota. Dla mnie hasło McCoy wywołuje wspomnienia kudłacza z kreskówki z lat 90. Tego małpowatego z ciekawą fryzurą ;). Metamorfoza  bohatera na początku wydaje się nienaturalna, ale z każdą kolejną stroną coraz łatwiej było mi ją zaakceptować. W każdym razie nie powodowała odruchów wymiotnych – w przeciwieństwie do nowych uniformów. Ujednolicenie miało jak najbardziej sens – tylko czemu te stroje wyglądają jak obciachowe swetry z bazaru? Od patrzenia na te poziome paski szlag człowieka trafia.
             Ale dosyć marudzenia. Historia zawarta w Imperial jest mroczna, pełna przemocy i okrucieństwa, co z perypetii, mimo wszystko w miarę poukładanych, mutantów robi przyjemną rzeź dla nieco starszego czytelnika. Szalenie daleko tej drużynie do  tej znanej z przygód pierwszych X-Men, gdzie Iceman rzucał śnieżkami w Magneto ^_^ Dodatkowym atutem jest to, że możemy zobaczyć jak zafajdana Straż Imperialna dostaje po tyłku! Miodzio. Nigdy nie lubiłem ekipy Gladiatora, a jedyna postać z galaktycznego wygwizdowa, do której udało mi się przekonać to Warbird.
        Zeszyty składające się na „New X-Men. Imperialni” rysowało trzech panów, co niestety widać: kreska jest mocno nierówna. Miejscami postacie wyglądają jak patyczaki, by za chwilę mocno spuchnąć. Stejki i Burnejka? Nie sądzę. Gdzieniegdzie wyglądają wręcz nienaturalnie. Zdaję sobie sprawę, że Cyclops zawsze był chudy, ale bez przesady. Mimo kilku słabszych kadrów / planszy, Imperialni naprawdę potrafią zachwycić. Niektóre sceny to małe dzieła sztuki, a „psychiczną operację” trzeba po prostu zobaczyć, bo ciężko ten chaos opisać. Zastanawiałeś się, co jeden z największych umysłów może mieć w głowie? Teraz możesz sprawdzić.
       Wielu czytelników narzekało, że „Z jak Zagłada” było za krótkie. Fakt – brakowało jednego zeszytu i to z lekka paskudziło jego odbiór, ale wnioski, że było słabe wydają się zbyt daleko idące. Mam nadzieję, że wszystkich tych maruderów uspokoiła objętość Imperialnych – komiks jest mocno spasiony.
Niestety nie obyło się bez błędów. Pomylone strony mocno irytują. Przed rozpoczęciem lektury, wiedziałem o nich już z Internetu, jednak nie wyczuliłem się na tyle, żeby w trakcie czytania odpowiednio szybko zareagować. Przeczytałem je w pomylonej kolejności, po czym chwilę zastanawiałem się, o co chodzi?
      Podsumowując, tom mogę polecić każdemu, niezależnie czy jest fanem X-Men czy nie. Jeśli wcześniej stronił od mutantów, bo byli zbyt łagodnie przedstawiani, to doskonała okazja żeby się do nich przekonać. Nie warto jednak zaglądać do Imperialnych bez wcześniejszej lektury „Z jak Zagłada”. Niewątpliwe obie historie New X-Men to jedne z mocniejszych pozycji w WKKM.
Mariusz

Share This: