W światach komiksowych zawsze znajdą się postacie, dla których chaos jest jedyną definicją, a podjęcie próby zrozumienia ich natury czy motywów, którymi kierują się w życiu automatycznie zaprzecza sensowi ich istnienia. Uproszczenie tych fabularnych bytów skazałoby je na zagładę. Na szczęście są na tym świecie scenarzyści, dla których prosto oznacza wcale, a w swoich pracach stosują rozwiązania, dzięki którym ciągle wpadamy w zachwyt. Mieszanka jednych i drugich potrafi się okazać nad wyraz smakowitym kąskiem. Tym samym nawiązując do skomplikowanych bohaterów, chciałbym zaanonsować występ niejakiego Mr Mxyzptlka, któremu towarzyszyć będzie szkocki autor Grant Morrison.
Superman. U kresu dni to trzeci album serii Action Comics, wydany przez Egmont w ramach Nowego DC Comics. Po raz kolejny na okładce albumu pojawia się nazwisko znanego szkockiego scenarzysty, ale na szczęście nie jest to tylko zabieg marketingowy, tak jak w przypadku Kuloodpornego. Mimo, że ponownie dane jest nam zobaczyć kadry, za fabułę których odpowiada Scholly Fisch, to zajmują one niewielki procent całego albumu. W dodatku są o niebo lepsze niż ostatnio! Najważniejsze jest jednak to, że tym razem czytelnicy dostają przede wszystkim Morrisona w swojej charakterystycznej formie przekazu.
Problemy z odbiorem? To dobrze!
Superman. U kresu dni to komiks trudny w odbiorze. Trudno, by było inaczej, kiedy autor sięga po postaci z pięciowymiarowego świata. Tak naprawdę to samą fabułę komiksu ciężko jest jednoznacznie określić. Akcja dzieje się jednocześnie w kilku miejscach i czasach. Człowiek ze stali mierzy się m.in. z Xa-Du, K-Manem, Metalekiem, Zastępami i.. sprawcą tego całego zamieszania Vyndktvx-em. Żeby było ciekawiej wszystko dzieje się nie tylko na Ziemi oraz w różnych chwilach życia Clarka Kenta, począwszy od Smallville po jego przyszłość.
Na szczęście dla głównego bohatera, ma on po swojej stronie potężnych sojuszników: Legion Superbohaterów, Wędrowców i ewidentną gwiazdę tego albumu… Krypto! Kosmiczny psiak jest wręcz fenomenalny, a krótka historia autorstwa krytykowanego przeze mnie przy okazji drugiego tomu Scholly’ego Fischa o relacji bohatera ze zwierzęciem dosłownie chwyciła mnie za serce. Tak, przy Supermanie też można się wzruszyć!
Dodatkowych trudności w odbiorze tego komiksu bez wątpienia dostarcza także sposób prowadzenia narracji. Dosłownie co planszę trafiamy gdzie indziej i kiedy indziej. Nie wiemy co jest teraz, co było wcześniej, a co dopiero nadejdzie (co prawda uważni czytelnicy, jak również znawcy tematu powinni sobie poradzić). Ale wiecie co? To jest piękne! Wyobraźcie sobie, że trafimy do bębna maszyny losującej, która co chwilę powtarza losowanie, dając odmienny efekt.
Nie tylko scenariusz
W moich zachwytach nad pomysłami Morrisona zapomniałbym o artystach, z którym przewodzą Rags Morales i Brad Walker. Po pierwsze chciałbym żebyście rzucili okiem na okładkę autorstwa Moralesa; tę która została wykorzystana do całości albumu. Sama w sobie stanowi niezłą definicję szaleństwa, w które dane jest się zanurzyć. Po drugie, Morales pracuje nad tą serią od jej początku i szczerze mówiąc – lepszego partnera Morrison nie mógł mieć.
Brać? Z całą pewnością!
O ile Kuloodpornego polecałem tylko fanom (więcej tu – KLIK), o tyle U kresu dni powinien zobaczyć każdy (chociaż bez lektury poprzednich części z pewnością będzie jeszcze trudniej). Zwłaszcza Ci, którzy myślą, że bohater pokroju Supermana nie może mieć problemów, a już zwłaszcza tych ciekawych. Przecież on wszystkich pokona… Ten album to doskonały dowód, że Kal-El to ktoś więcej niż człowiek w rajtuzach.