Armada. Tom 1 – fantastycznonaukowy kociołek rozmaitości
W jaki sposób utworzyć serię science-fiction tak, aby nie wpaść w monotonię związaną z niekończącą się podróżą przez pustkę lub z jednym światem, zaludnionym przez jedną rasę? Na dość nietypowy pomysł wpadł Jean-David Morvan, autor komiksu Armada. Tom 1. Trzonem jego opowieści jest konwój tysięcy przenajróżniejszych statków kosmicznych poszukujących życia na nieznanych planetach. Różnorodność zagwarantowana.
Seria stworzona przez Morvana, a ilustrowana przez Philippe Bucheta, wydawana jest w pojedynczych, 48-stronicowych wydaniach na miękko od kwietnia 2008 roku. Niedawno Egmont uderzył z opcją dla opornych. Armada. Tom 1 to wydanie zbiorcze w twardej oprawie dla czytelników, którzy chcieliby nadrobić zaległości, a nie mają czasu szukać poszczególnych numerów (a część już nie jest dostępna).
Główną bohaterką Armady jest Navis, jedyny reprezentant ludzkiej rasy w całej populacji konwoju. Jest bardzo cenną i istotną agentką wywiadu, z prostego powodu. Nie da się jej czytać w myślach. Poza tym jest energiczną, piekielnie błyskotliwą, upartą niczym ośle stado, dobrze wytrenowaną i wzbudzającą sympatię osobą. Perfekcyjna bohaterka pierwszego planowu.
W Armada. Tom 1 otrzymujemy cztery części, które wcześniej czytelnicy (nie ja) dostali w poszczególnych zeszytach: Ogień i popiół, Kolekcjoner, W trybach rewolucji i Talizman demonów. Każdy z nich jest oddzielnym bytem, przedstawia inne realia, osobną fabułę. Czasem jest to po prostu inny świat, innym razem zaglądamy na któryś ze statków flotylli. Po zapoznaniu się z pierwszym tomem, na którym znajdujemy półdziką Navis, jako rozbitka na nietknętej cywilizacją planecie, żyjącą niczym Tarzan w przyjaźni z przypominającym tygrysa szablozębnego zwierzęciem. Później, cóż, później wszechświat możliwości zostaje otwarty i można udać się gdziekolwiek się chce. Nie wiem jak jest dalej, ale po pierwszym tomie zbiorczym odnoszę wrażenie, że czytanie chronologiczne nie jest konieczne. Być może później wątki jakoś łączą się ze sobą, póki co nie bardzo.
Takie skakanie między światami przypomina mi nieco formułę podróżniczą Star Treka. Co ciekawe, w Armadzie zostaje też podjęty temat pierwszego kontaktu z obcą rasą. Prawo federacji ochrania słabo rozwinięte cywilizacje i zabrania ingerencji w ich rozwój. Tyle że jest to teoria, nie mamy do czynienia z krystaliczną organizacją, dbającą o najmniejsze detale. Tu wypływa paskudna interesowność, skorumpowanie sięga nawet do Najwyższej Rady Armady. Zresztą sam pierwszy kontakt z Navis jest mocno nieudany, bo Heiliig stara się zatuszować fakt odnalezienia rozumnej istoty i zniszczyć dziką planetę… tzn. przystosować ją do pustynnych warunków, w jakich jego rasa może swobodnie funkcjonować.
Philippe Buchet kreśli dynamiczne i wielobarwne grafiki, co odpowiada różnorodności, na jaką napotyka czytelnik w Armadzie. Od tego całego wiru, porywającego po trosze wszystkiego: dzikie planety, kosmiczne technologie, realia przypominające europejską cywilizację z końca XIX wieku, politykę, czy rasy robotnicze, może zakręcić się w głowie. Szczerze przyznam, że w połowie czwartego odcinka miałem tego kotła rozmaitości trochę dość. Owszem, wszystkie te zawiłości są ciekawe, ale ciągłe komplikowanie i mnożenie wątków sprawiło, że w mojej głowie się wszystko poplątało. Jestem wielkim fanem wydań zbiorczych, jeśli ktoś potrafi przeczytać jeden zeszyt i odstawić tomiszcze na jakiś czas na półkę, to wszystko w porządku. Czytanie od deski do deski komiksu Armada. Tom 1 może spowodować zawrót głowy.
Na koniec słowo o okładce, bo zamykając komiks przypomniało mi się jeszcze jedno przepiękne nawiązanie. Jego Wysokość Heilig to zdawałoby się okropnie przerażający typ. Można go śmiało porównać do innego ciemnego typa w czarnej zbroi, Vadera. Zwłaszcza że okazuje się, iż złowrogi wygląd to tylko efekt uboczny kombinezonu, którego główną funkcją jest podtrzymywanie życia istoty znajdującej się w jej środku. Po więcej takich rozkmin w stylu sci-fi (a jest ich naprawdę mnóstwo) zapraszam do środka.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji