Batman. Miasto Sów. Tom 2

     Trybunał Sów (więcej tu – klik) to niewątpliwie genialny komiks. Bez wahania stwierdzam, że jeden z najlepszych, jakie przyszło mi czytać w całym moim – jak dotąd – krótkim życiu. Nie ma się co dziwić, że od jego kontynuacji (czyli od albumu „Batman. Miasto Sów”) oczekiwałem wiele. Pozostaje pytanie: czy nie za dużo?
 
      Sowy odmieniły Gotham. Rzuciły całkowicie nowe światło na sposób postrzegania tego miasta. Trybunał zaczynał się od rozważań nad istotą metropolii. Stwierdzenie Gotham to Batman było w iście mistrzowskim stylu obalane plansza po planszy, akt po akcie. To, co zachwycało w tamtym albumie, to przede wszystkim genialne dawkowanie informacji przez Snydera, klimat cudownej (i jakże przerażającej) tajemnicy i bardzo wymowne podejście do szaleństwa głównego bohatera. Trybunał był doskonały, ale skończył się tuż przed samym starciem Bruce’a z tajemniczymi sowami, a epicka historia wymagała zwieńczenia.

 
      To zostało nam zaserwowane w Mieście Sów, które… niestety w wielu miejscach zawodzi. Nie dlatego, że jest słabe – to naprawdę solidna historia, tylko dlatego, że wymagania wobec kontynuacji mistrzostwa były cholernie wyśrubowane. Podołanie wymaganiom czytelników było trudniejsze niż zrozumienie Jokera. Zwłaszcza, że postępy w fabule, bezpośrednia konfrontacja Mrocznego Rycerza ze straszną organizacją, obdarły ten komiks z tego, co było najmocniejsze w pierwszej części – w Mieście Sów brakuje klimatu tajemnicy. Snyder złapał króliczka, którego tak przyjemnie się goniło. Co prawda, zaraz potem wypuścił sierściucha na wolność, tworząc tym samym spore pole do manewru, jednak królik po przejściach miał z lekka oklapnięte uszy. W Mieście Sów brakuje kwintesencji Batmana – zamiast żmudnego śledztwa dostajemy dużo akcji.
 
UWAGA SPOILER (rzadko to robię, ale jeśli chcesz mieć przyjemność z lektury tego komiksu – daruj sobie ten fragment).
       Na koniec pierwszej części sowy wyruszyły w miasto, żeby zlikwidować wszystkich vipów Gotham, w tym Bruce’a. Atak na jego posiadłość okazał się dla mnie lekkim rozczarowaniem. To, że Batek trzymał w podziemiach mecha na specjalne okazje, ma jak najbardziej sens. Niech mi ktoś tylko powie, dlaczego do cholery ta puszka wygląda jak steampunkowy Robocop z uszami nietoperza? Graficzna tragedia. No i zamrażanie zombie morderców też mnie jakoś nie chwyciło za serce, ale to można jeszcze usprawiedliwić.
Żeby nie było jednak za dużo marudzenia, muszę pochwalić album „Batman. Miasto Sów” i oddać mu to, co jego. Cieszę się, że pokazano Gotham z szerszej perspektywy, nie jako miasto jednego herosa. Batman bardzo krótko był jedynym obrońcą tej metropolii i gdyby w starciu z tak potężnym przeciwnikiem, nie skorzystał z pomocy rodziny, byłbym w ciężkim szoku.
 
       Ten komiks zachwycił mnie jednym. Sugerowanie Bruce’owi, że Lincoln March to jego młodszy brat jest genialne. Kiedy pierwszy raz przeczytałem te kadry, odłożyłem na chwilę komiks i pomyślałem: o ku*wa! serio?Historia z sierocińcem pachnie solidnym filmem grozy i lekkim wariactwem. Miodzio. Tym bardziej raduje fakt, że wątek nie został do końca wyjaśniony, a czytelnik nie wie czy March kłamał.
Żeby nie było zbyt pięknie, dużo gorzej wypada walka obu bohaterów, którzy fruwają po całym mieście jak szaleni. Lincoln wygląda jak karykatura Iron Mana, a scena przy silniku samolotu wygląda jak z taniego amerykańskiego filmu akcji z lat 90. Rozumiem, że postęp techniczny dosięga superbohaterów (nawet X-Meni latali kiedyś helikopterem i jeździli Rolls-Roycem), ale w tym urok Batmana, że bawi się w gadżetomanię, a nie w Tonego Starka.
 
KONIEC SPOILERA
       Miasto Sów czyta się gorzej niż Trybunał z jeszcze jednego powodu. W tym tomie upchano kilka historii dodatkowych, wobec których mam mocno mieszane uczucia. Pierwsza z nich, której głównym bohaterem jest Mr Freeze naprawdę może się podobać. Fabuła jest sensowna, rysunki dają radę, a całość zamyka zgrabna klamra. Tylko, że NIJAK SIĘ TO MA DO SÓW. Historia zmarzlucha jest kompletnie oderwana od całości albumu i pasuje jak pieść do nosa.
Dużo lepiej jest w przypadku opowieści o losach ojca Alfreda. Ta może nie porywa swoim rozmachem, ale za to jest ściśle związana z sowami, a w dodatku pięknie, plastycznie narysowana. Trzecia z dołączonych historii dotyczy Harper Row i jest tak paskudnie słaba, że zupełnie nie potrafię zrozumieć wydawców. Na co to komu? Przykra laska, pracująca w kanałach ma obsesję na punkcie Batmana, który uratował jej brata geja. Poza promowaniem homoseksualizmu (które ostatnio jest nachalne, patrz choćby Earth-2) nie wnosi do albumu zupełnie nic.
 
Trybunał orzekł
         Komisja komiksowa w składzie Mariusz, Batman i Alfred orzekła, co następuje:
  •  To nie jest zły komiks. To wymagania wobec niego są zbyt duże.
  •  To nie jest tak dobry komiks, jak jego poprzednik.
  •  Jeśli czytałeś jedynkę, nie widzę możliwości niesięgnięcia po dwójkę.
  •  Jeśli się wahasz – zajrzyj do spoilera (na własną odpowiedzialność, bo spieprzysz sobie element zaskoczenia).
  • Jedynka plus dwójka (bez dodatków) to mimo wszystko jedna z najlepszych historii z Batmanem w roli głównej, a bez wątpienia najlepsze wydawnictwo Egmontu w ramach Nowego DC Comics

Podpisali członkowie komisji, dnia 13 października roku pańskiego 2013, przy użyciu sowiego pióra i krwi nietoperza.

Scenarzysta: Scott Snyder

Ilustrator: Greg Capullo, Rafael Albuquerque

Tłumacz: Tomasz Sidorkiewicz

Wydawnictwo: Egmont

Seria: Batman

Format: 170×260 mm

Liczba stron: 208

Oprawa: twarda

Papier: kredowy

Druk: kolor

Share This: