Komiks superbohaterski – wciąż terra incognita
Komiks superbohaterski jest najsilniej reprezentowanym gatunkiem komiksu amerykańskiego. To co najlepiej się sprzedawało, było powielane na tysiące sposobów. Te same kotlety odgrzewane po raz kolejny wciąż smakują wielu czytelnikom… Ale czy tak samo dobrze jak na początku?
Zamaskowani mściciele, szaleńcy, czy samozwańczy stróże prawa latają, strzelają i tłuką się między sobą od lat. Rzucają przy tym często niewybredne teksty, nadając całej stylistyce jeszcze więcej pstrokacizny. Ludzie z różnych powodów sięgają po historie o tych napakowanych facetach w kalesonach (oraz ich żeńskich odpowiednikach, rzecz jasna) i wokół tego etapu początkowej fascynacji chciałbym się teraz zakręcić.
Zanim pozna się dobrze wszystkich członków Bat-Rodziny mija trochę czasu. Chwilę też zajmuje słodko-gorzkie uświadomienie sobie, że w komiksach wyłącznie wujek Ben nie ma szans powrócić zza grobu. Na początku jednak odkrywanie zawiłości tych nowych światów daje przecież sporo frajdy. A przez dekady nagromadziło się ich trochę za sprawą armii scenarzystów.
W czasach TM-Semic, a więc przed upowszechnieniem internetu, jeżeli komuś spodobał się Carnage chociażby tylko dlatego, że „fajnie wyglądał, podobnie do tego czarnego”, to wszystko czego mógł się o nim dowiedzieć, znajdowało się wyłącznie w komiksie. Niewiele osób miało starszego brata, albo kolegę, który nakreśliłby chociaż główne rysy postaci. Tym bardziej u zarania dziejów poszczególnych herosów, wtedy dosłownie nikt jeszcze nic nie wiedział. Stopniowo z zeszytu na zeszyt opowiadano historię bohatera. O tym skąd dokładnie u Wolverine’a wziął się adamantowy szkielet, czytelnicy dowiedzieli się dopiero po kilkunastu latach od debiutu mutanta. Fabuła dopiero zaczynała się rozwijać, było mnóstwo niewiadomych, mnóstwo przestrzeni do eksploracji. To wzmagało ekscytację jaką komiks superbohaterski od zawsze wywoływał u odbiorców. Być może między innymi temu zawdzięczały swój sukces dzieła takie jak Watchmen, albo Kick-Ass? Komiksy o superbohaterach, których nie widziano nigdy wcześniej, o postaciach niosących powiew świeżości. No bo w końcu ileż można czytać o tym jak Batman stara się zniweczyć niecny plan Jokera, a Superman Lexa Luthora? Oczywiście giganci amerykańskiego rynku już dawno na to wpadli i co jakiś czas serwują nam wielkie resety swoich uniwersów. Można zmienić to i owo, osadzić bohaterów w aktualnych realiach, uczynić ich atrakcyjniejszymi dla nowych czytelników, itd. Ale główne przymioty herosów pozostają te same. A nawet jeśli wydawcy pozwalają scenarzystom mocniej puścić wodze fantazji i nie do końca wiemy czego się spodziewać (jak na przykład po Green Goblinie w wersji Ultimate), to i tak ciągle na coś czekamy. Czekamy na jakiegoś złoczyńcę, bo przecież gdzieś tam musi być, czytelnicy go uwielbiali. Czekamy na wyjaśnienie zagadki śmierci rodziców postaci, bo przecież musi się ona w końcu wyjaśnić. Komiks superbohaterski to przemysł jak każdy inny, a naczelna zasada w przemyśle brzmi: jeśli coś działa, to niech działa dalej. Nie zabija się kury znoszącej złote jaja. Siłą rzeczy jesteśmy skazani na pewną dozę powtarzalności w historiach o trykociarzach, a winić za to możemy co najwyżej niewidzialną rękę rynku. Remedium? Poszerzanie komiksowych horyzontów.
Jako fani obrazkowych opowieści często jesteśmy pytani o to czy wolimy Marvela, czy DC. A nikt jakoś nie pyta czy wolimy Wildstorm, czy Image. Dark Horse? IDW? Valiant? Top Cow? (Chodzi mi tutaj wyłącznie o komiks superbohaterski, reszta gatunków to naturalnie inna bajka.) Wpadł mi w ręce ostatnio pierwszy numer 10-częściowego crossovera Wildstorm Rising. Sam nie wiem czemu go kupiłem, ale absolutnie nie żałuję, przeciwnie. Narracja, kadrowanie, kreska i kolory bez zastrzeżeń. Rysował Barry Windsor-Smith (Conan the Barbarian, Weapon X), to dla niektórych pewien wyznacznik. Na pierwszej stronie widać dwie drużyny kompletnie obcych mi postaci, które za chwilę rzucą się sobie do gardeł. Konfrontacje Wolverine’a z Hulkiem, Batmana z Supermanem, X-menów z Avengersami, itd. to coś co zawsze przyciągało czytelników. Czemu to nie miało by być równie fajne? Jasne: komiks superbohaterski może mieć niezaprzeczalną głębię, ale takie ordynarne mordobicie też jest przyjemne w odbiorze od czasu do czasu, a potwierdzają to od lat wyniki sprzedaży w Stanach. Bezpośrednio na kolejnych stronach mamy dwie rozkładówki ze szczegółowymi scenami walki. Mutanci, kosmici, cyborgi i co tam jeszcze. A może przybysze z innych wymiarów? Nie wiem. I to jest w tym wszystkim najlepsze. Nie wiem, ale się dowiem!
Wielu czytelników w Polsce zaczynało od TM-Semic, nie wiedząc wcześniej nic o poszczególnych bohaterach, to była norma i nikt nie widział w tym nic złego. A teraz? Fora, recenzje, rakningi… Z pomiędzy tych kolorowych promieni tryskających z rąk bohaterów w Wildstorm Rising i ich nieco kiczowatych dialogów wyzierało sporo z mojej początkowej fascynacji komiksem. Tę specyficzną ciekawość da się odczuć wyłącznie podczas czytania historii o kompletnie nieznanych postaciach. Wiele osób rokrocznie czyta ukochaną książkę, nieustannie zapętla na odtwarzaczu ten sam album, czy regularnie katuje ulubioną grę. Fajnie, ale za pierwszym razem chyba było najfajniej, co?
Być może komiksy mniej znanych wydawnictw nie są tak popularne, bo nie są dobre. Ale może jest z nimi tak jak z muzyką czy literaturą? Nie mam nic do disco polo ani Harlequinów. Jest popyt, więc widocznie ktoś tego potrzebuje. Ale może to DC i Marvel masowo produkują gnioty zapewniające wyłącznie tanią rozrywkę, a prawdziwe perełki ukrywają się pod szyldami mało znanych oficyn? A może faktycznie w całym oceanie nieprzeczytanych komiksów nie ma nic ciekawszego od produktów, którymi raczy nas dwójka największych graczy na rynku. Może. Polecam sprawdzić osobiście, nawet z czystej nostalgii. To jak zajarać się komiksem jeszcze raz.
Konrad